Kuertiego przypadki no image

Opublikowany 30 czerwca 2009 | autor Grzegorz Łuczko

10

Grassor: Relacja

Czwartek. Naleśniki. 9 sztuk. 4 z truskawkami i 5 z Nutellą. Te drugie lepsze. Woda. 3 litry. Toaleta. 15 wizyt. Wylałem chyba wszystko to, co z uporem maniaka wlewałem w siebie przez cały dzień. Piątek. Dzień makaronu polewanego wodą. Chyba zacząłem się nawadniać, bo już nie latałem jak głupi za potrzebą. We wczesny sobotni startowy poranek czułem, że moc była ze mną. Była więc nas trójka, ona, ja i Piotrek. Był jeszcze nasz wspólny kolega – Piotrka rower, który na najbliższe kilkadziesiąt godzin zmienić miał właściciela.

Biały Bór. Mała mieścina gdzieś na pojezierzu Bytowskim. W bazie jesteśmy chwilę po 9. Start 3 godziny później. Płynnie przechodzimy od rozmów ze znajomymi do wydawania map. Przejście jest delikatne i ledwo wyczuwalne – nie przerywamy dyskusji ubierając się i przygotowując sprzęt na trasę. Rozmowa zagłusza wewnętrzne myśli, dzięki temu nie zdaję sobie sprawy z tego, co mnie czeka. Nie mam żadnego respektu przed 3 setkami kilometrów do przejechania. Nie żebym był aż tak pewny swego – po prostu nie zaprzątam sobie tym głowy. Nie koncentruję się na tym ani trochę, wierzę w swoje możliwości i liczę na doświadczenie wyniesione z setek i rajdów przygodowych.

Dostaję mapę do ręki z 3 punktami, położenia reszty dowiemy się już w czasie trwania rajdu, na kolejnych punktach kontrolnych. Początkowo miałem obiekcję co do tej formuły, ale jak się później okaże to świetna zabawa! Nie uprzedzajmy jednak faktów… Na dzień dobry mylę kierunki! Jadę w zupełnie nie tą stronę co trzeba. Jak się okazuje Piotrek też ma małe zaćmienie bo spotykamy się kilka minut po starcie tuż obok bazy. Śmiejemy się z naszej nieporadności przez chwilkę i zaraz oddalamy się w różne strony. Lecę na PK8, grodzisko nad jeziorem. Dawno nie nawigowałem na mapie o skali 1:100 000, to, co na 50tce wydaje się krótkim przelotem tutaj dłuży się w nieskończoność. W międzyczasie odzywają się moje plecy – boli! krzyczą. Szybka kalkulacja, minęło 30 minut od startu, do końca zostało grubo ponad 20 godzin…

Nie ma co panikować, tylko napierać dalej, będzie co będzie. Tymczasem podbijam pierwszy punkt a tam dostaje współrzędne na kolejny. Czy pisałem już, że to naprawdę fajna zabawa z odkrywaniem położenia kolejnych PK? Myślę o PK7 jako kolejnym celu. To chyba zły wybór bo chwilę potem z nieba spadają pierwsze krople deszczu. Dojeżdzam do asfaltu i widzę przed sobą kilku kolarzy. Jadą na południe. Patrzę jeszcze raz na mapę i rewiduje swoje plany. Rzeczywiście, siódemkę lepiej będzie zostawić na koniec. PK17 usytuowany jest blisko torów. Nie mam większych problemów z jego znalezieniem. Lecę dalej. Kilometry uciekają, czas mija, jest przyjemnie.. aż tu nagle droga kończy się na jakiejś łące. Chwilę potem stado młodych jeleni przypuszcza na mnie atak kamikadze i ledwo uchodzę z życiem!

Jadę niezbyt szybko przez łąko-drogę i nagle słyszę jakieś odgłosy dochodzące z pobliskiego lasku – jadę jednak dalej, ni stąd ni zowąd z kępy drzew wyskakują 3 jelonki, 2 metry przede mną! Hamuję, na darmo, zwierzaków już dawno nie ma, a ja zostaje z niemiłym poczuciem, że gdybym miał mniej szczęścia to byłbym po czołówce z jeleniem! Przy PK2 spotykam Kaziga. Jestem zdzwiony bo niespodziewałem się zastać go na Grassorze. Zamieniamy kilka słów i po chwili oddalam się w drodze na kolejny punkt.

Na PK12 trafiam bez pudła. Jakiś kilometr za punktem spotykam zdezorientowanego rowerzystę, który stracił tutaj sporo czasu. Kieruję go na punkt a jednocześnie zadowolony jestem ze swoich umiejętności nawigacyjnych, o ja naiwny! Ktoś lub coś chyba mnie pokarało za tą pychę, bo począwszy od kolejnego punktu zaczynają się moje problemy z dogadywaniem się z mapą. Nie żebym wierzył w pechową 13tkę, no ale fakty mówią same za siebie! Jadę czerwonym szlakiem. Muszę dojechać do ostrego zakrętu kiedy to szlak zmieni kierunek. Wymierzyłem mniej więcej odległość, którą muszę przejechać i spoglądam na licznik. Postępuję więc wedle wszelkich prawideł sztuki orientacji.

Ale… Po trochę ponad 3 kilometrach pojawia się znaczek informujący, że szlak odbija w prawo. Według moich obliczeń jest nieco za wcześnie, no ale przecież szlak odbija! Mi też coś odbiło. Ruszam w lewo. Pewny siebie, przecież wiem gdzie jestem, mam pewne miejsce itd. Spotykam Mickey’a. Stoi nad mapą i zastanawia się, w którym miejscu się znajduje. Ja bez cienia wątpliwości obwieszczam mu swoje położenie i czym prędzej odjeżdzam – w końcu wiem gdzie jestem, no nie? Kierunek trochę się nie zgadza, ale przecież i tak dojadę do tej drogi, z której odbiję później na północ prosto na punkt, więc w czym problem? Problem pojawił się ok. 2 kilometry dalej. Punktu nie ma! Jest jakieś małe wzniesienie, ale punktu nie ma!

Zaczyna się cyrk. Oglądanie mapy, szukanie układu dróg, orientowanie mapy i jazda w kółko przez jakieś 30 minut. Nagle przytomnieje, zaraz, chwila! Przecież mogłem odbić po prostu za wcześnie! Spoglądam na mapę i… kurwa mać! Szkolny błąd. Szkolny błąd, no! Pokrętnymi drogami docieram wreszcie na punkt, wkurzony na siebie, bo przecież nie można robić takich prostych błędów! Przyśpieszam, jestem zły i chcę nadrobić stracony czas. Gdzieś w lesie spotykam lokalesa – króla okolicznych lasów. Wyprzedzam go wykorzystując chwilę jego nieuwagi. Nie uciekłem mu jednak daleko gdy już czuję ciężki oddech na plecach. Nie ma roweru za 10 tysięcy, ale ma power w nogach, mieszka w okolicy i nie będzie gorszy od żadnego obcego na jego terytorium! Mija mnie z zawrotną prędkością, przez chwilę widzę jego plecy, a później zostaje tylko tuman kurzu… Tak oto kończy się moje spotkanie z tajemniczym królem MTB wsi Koczała.

PK4 położony jest na trawiastej przecince. Tutaj oczywiście nie gubię się. Wszystkie czwórki moje! Również PK6 nie sprawia mi większych problemów – znów spotykam się z Mickey’em. Zastanawiamy się nad dalszą trasą, ja chcę powalczyć o PK20. On myśli, żeby zostawić ją sobie na koniec. Zastanawiam się czy mam szansę zaliczyć wszystkie punkty? Nigdy nie startowałem w tego typu zawodach i cała ta formuła zbierania punktów jest mi obca. Zwykle startuję po to, żeby pokonać cały dystans, podbić wszystkie punkty i jak najszybciej znaleźć się na mecie. O ile setki kończy dość spore grono osób (ponad 200 na ostatnim Kieracie!) tak imprezy rowerowe poprzeczkę zawieszoną mają na bardzo dużej wysokości, przeciętny rowerzysta nie ma szans ukończyć całej trasy. Lubię wyzwania więc podoba mi się ten zamysł. Nie miałem jednak doświadczenia, nie chciałem kalkulować – wciąż miałem nikłą, bo nikłą, ale jednak nadzieję na zebranie wszystkich punktów.

Ruszam więc w kierunku PK20. Niedługo zacznie się ściemniać, chcę zaliczyć ten punkt jeszcze przed zmrokiem tak, żeby później już po ciemku odpocząć na prostym asfaltowym przelocie na PK19. Zbliża się dziesiąta godzina jazdy i z wolna przenoszę się w inną rzeczywistość. Zawsze tak jest. Przyzwyczaiłem się do szybkiego tempa, co prawda zwykle kończę zawody poza czołówką, nie zmienia to jednak faktu, że na początku nie odpuszczam. Są siły i wiara w to, że na mecie będzie się z czego cieszyć. W pewnym momencie tych sił ubywa. Zwykle dzieje się to niepostrzeżenie. Tempo spada, psycha marnieje i dopiero wtedy zaczynają się prawdziwe zawody, to wszystko wcześniej to ledwie przykrywka tego, czym naprawdę są rajdy. Punkt umiejscowiony jest na małym cypelku nad jeziorem. Zjeżdzam w dół, pośród drzew – powoli zapada zmrok. Miejsce wydaje mi się niezwykle tajemnicze, unosi się nad nim mgiełka czegoś minionego, w końcu punkt stoi na grodzisku.. Mijam opuszczony dom i klimat końca świata wkracza na kolejny poziom. Wreszcie jest kraniec jeziora. Widzę wał i chwilę potem odnajduję punkt.

Pośpiesznie wracam z powrotem, wyjazd z tego miejsca nie jest oczywisty, a nie chcę pobłądzić w tej knieji po ciemku. Czuję się tu nieswojo. Właczam czołówkę i biaława poświata rozświetla mrok. Jadę po jakiejś drodze, której nie ma na mapie, nie przeszkadza mi to jednak, trzymam kierunek i po prostu chcę stąd się już oddalić, byle dalej, byle trafić gdzieś do cywilizacji. A w tą pakuję się z wielką pompą, a raczej to ona wita mnie z przytupem. Wjeżdzam do Miastka około 23 i trafiam prosto na festyn. „Dzień gorącego lata..” rozbrzmiewa w powietrzu, chłonę te dźwięki zupełnie odzwyczajony od świata, muzyki i ludzi. Wystarczyło ledwie kilkanaście godzin samotnej jazdy żeby cała ta nowoczesność stała się dla mnie obca. W okolicach amfiteatru widzę mnóstwo rozbawionych ludzi. Zastanawiam się czy zamieniłbym się z nimi miejscami? Przede mną kolejne 12 godzin, które z godziny na godzine stawać się będą coraz boleśniejsze. Czeka mnie jedynie ból, zmęczenie i senność. Oni za kilka godzin wrócą do swych domów, rozbawieni i w dobrych humorach, znieczuleni alkoholem padną w objęcia Morfeusza. A ja? Byłem brudny, spocony i powoli dobierało się do mnie zmęczenie. Pomyślałem jednak o mecie. O tej jednej chwili, dla której tak się męczę. O tej radości, której nie zapewnią mi kolejne puszki piwa. To zadowolenie z siebie niestety kosztuje – ceną jest ból i zmęczenie.

Bez żalu odjechałem w ciemną noc. Kolejny punkt – PK19 – był dość oczywisty, znajdował się na wiadukcie kolejowym. Zdaje się, że na nieczynnej już lini kolejowej. Nie miałem problemów z jego odnalezieniem. PK18 również nie zapowiada problemów. Mimo upływu czasu nadal pedałuje mi się lekko, nogi podają, a jazda w nocy sprawia mi przyjemność. Próbuję skupić myśli, wykorzystać dłuższy asfaltowy przelot i opuszczając na chwilę Grassora przemyśleć kilka spraw. Nie jestem jednak w stanie utrzymać koncentracji. Wiatr zdaje się rozwiewać moje myśli na wszystkie strony, staram się je chwytać i przyciągać do siebie, na daremno. Odpływają w mrok i wkrótce nie pozostaje po nich żadnego śladu. Przepływają przez moją głowę jak samochody na ruchliwej autostradzie. Widzę jeden ciąg, jeden sznur poruszających się obiektów, koncentracja na poszczególnych elementach nie jest jednak możliwa. Przestaję więc nawet już próbować, zostaje sam na sam ze swoim szaleństwem…

W równowadze umysłowej trzyma mnie pogoń za kolejnymi punktami. Osiemnastka położona jest nad rzeczką. Trafiam tam bez problemów i urządzam sobie pierwszy postój na trasie. Staram się rozluźnić wcinając zimnego, lecz smacznego, naleśnika z Nutellą. Nie lubię robić przerw podczas rajdu bo mnie rozprężają, moja koncentracja i wola walki opadają. Zbieram się więc po kilku minutach do odjazdu. Spoglądam przez chwilę na mapę i zastanawiam się czy jechać na PK1, który w nocy okazać się może cmentarzem mojej nadziei na dobry wynik. Jest noc, jest ciemno. Punkt leży w jarze nad strumykiem, do którego nie prowadzi żadna droga. Miałbym tam problemy za dnia, a co dopiero w ciemnościach?! Rezygnuję. Wiem, że podjąłem dobrą decyzję, wiem też, że nie mam już żadnych szans na podbicie wszystkich punktów kontrolnych. To była myśl, której trzymałem się od samego początku, i którą chciałem utrzymać jak najdłużej. Teraz jednak nie było sensu oszukiwać się dalej.

Celem na kolejne godziny było zdobycie przynajmniej 15 punktów. Do końca limitu miałem jakieś 11 godzin, na koncie 10 punktów i jeszcze trochę pary w nogach. Nie zdążyłem poczuć się senny gdy mrok począł ustępować. PK11 wydawał się podejrzany. Sam dojazd w jego pobliże nie sprawił mi problemów. Musiałem najpierw dojechać do jeziorka. Pomyliłem się i odbiłem za wcześnie, szybka korekta ustawiła mnie na szczęście na właściwe tory. Jestem przy jeziorku. Do punktu jakieś 2,5 kilometra. Po drodze muszę odbić w prawo. Na mapie są tylko 2 drogi, ta po której się poruszam i ta, na którą muszę wjechać… Kilkadziesiąt minut później i dobrych kilka skrzyżowań po drodze jestem zwyczajnie w dupie. Nie mam pojęcia gdzie jest ten pieprzony punkt ani jak do niego dojechać. Czeszę kolejne skrzyżowania, bezskutecznie. Zakładam, że to skrzyżowanie, na którym stoję jest tym, które widnieje na mapie. Jadąc w lewo powienienem dojechać do wioski, a stamtąd mógłbym się namierzyć od innej strony.

Wydaje mi się, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Zjeżdzam więc do wioski. Zjeżdzam. Zjeżdzam… Kurwa! Dlaczego zjeżdzam tak długo?! Nabieram prędkości, a w raz z nią zabiera się ze mną poranny chłód. Pędzimy w dół, moja psycha gdzieś po drodze zalicza dotkliwą glebę. Jestem w rozsypce. Nie chce mi się, nie mam sił, ochoty, motywacji, nie mam niczego co skłoniłoby mnie do powrotu na górę. Moja psycha klęczy i woła o pomoc. Jest mi zimno i nie wiem co zrobić. Nie robię więc nic, po prostu jadę w dół. Myślę co tu zrobić, decyduję się odpuścić ten punkt i pojechać na kolejny. To błąd, ale wtedy pomyślałem, że to najlepsze rozwiązanie. OK, zdupiłem sprawę, ale dodać należy, że trafiłem na podły zbieg okoliczności. W okolice punktu nadjechałem o świcie – to najgorszy czas, człowiek staje się wtedy najbardziej senny, koncentracja spada na łeb na szyję, a w dodatku odczuwanie zimna jest najczulsze. No i jeszcze dodajmy fakt, że pogubiłem się. Mieszanka wybuchowa, nie dziwię się sam sobie, że odpuściłem. Teraz jednak rozegrałbym to inaczej – tylko czy perspektywa kanapowa jest w ogóle coś warta?!

Pędzę z górki na pazurki, zasadzam się na PK5 i w międzyczasie słabnę. Dramatycznie, w oczach i na amen. Kryzys. Poranny kryzys. Nie znalazłem punktu – nie jestem przyzwyczajony do takich sytuacji – nieświadomie odpuszczam, chcę się poddać. Świadomie planuję dojazd do kolejnego punktu, ale adrenalina mnie opuszcza, a bez adrenaliny, organizmu postawionego w stan gotowości trudno o dalszą jazdę – komfortową jazdę. Nogi stają się ciężkie i z trudem posuwam się naprzód. Dawno przekroczyłem już 200 kilometrów i całe to zmęczenie zaczyna wychodzić. Jest już jasno gdy zatrzymuję się na kilka minut, żeby uspokoić myśli. Chętnie bym się wycofał – szybko jednak przeganiam taką myśl z głowy, przecież to pierwszy kryzys na trasie! Miałbym się wycofać tak szybko?! Zapomnij! Krzyczę do siebie w duchu.

Zajdam się ostanią bułką i postanawiam powalczyć o kolejny punkt. Te 11 godzin i chętka na 5 kolejnych punktów wydają się być jakimś urojeniem. Czas ucieka, a ja słabnę z każdym kilometrem – rewiduję więc swoje plany i po prostu chcę zebrać jak najwięcej punktów. W okolice piątki dojeżdzam wolno i z trudem. Podjeżdzam pod nasyp kolejowy, którego nie widać. Przedzieram się przez las i pola. Znów jedna droga w cudowny sposób mnoży się na siedlisko krzyżówek. Wygląda na to, że powinienem być w okolicy punktu gdy nagle okazuje się, że totalnie nie wiem gdzie jestem. Albo kompas albo to ja wariuję, bo za nic w świecie nie zgadzają mi się kierunki. Kręcę się totalnie zdezorientowany i nie mam żadnego pomysłu jak się namierzyć.

Zły i wkurzony postanawiam wydostać się z tego lasu i wrócić do bazy. Decyzja o powrocie przychodzi mi dość lekko. Nie mam ochoty na cofanie się i namierzanie raz jeszcze. Do końca limitu czasu mam jeszcze jakieś 6 godzin. Do mety może z 40-50km. No i słabnę. Biorę to pod uwagę, tak samo jak fakt, że nie mam motywacji, żeby szukać kolejnych punktów. Jeśli miałbym z nimi takie problemy jak z tymi dwoma ostatnimi to mógłbym spóźnić się na metę. Wyjeżdzam z powrotem na asfalt i kieruję się na Biały Bór…

PS. Zdjęcia pochodzą z galerii Tadka Podrazy.


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



10 Responses to Grassor: Relacja

  1. Krolisek mówi:

    Zdjęcie pierwsze:
    – Ile masz punktów, Grzesiu, bo ja tylko trzy?
    – Ja też.
    – E, to łatwo będzie 🙂
    (dlatego tak się cieszymy)

  2. Paweł mówi:

    „perspektywa kanapowa” – podoba mi się to określenie. Jakże różna bywa od tego co dzieje się na trasie.

  3. Kuerti mówi:

    Krolisek,

    Dokładnie 😀 .

    Paweł,

    A gdyby tak spróbować przyjąć tą perspektywę na trasie? Zawsze „po” okazuje się, że można było, że trzeba było dać z siebie więcej. Czy ktoś z Was po wycofach nie miał takich myśli w stylu, „za łatwo się poddałem”? Rzadko kiedy wycof czy odpuszczenie jest na tyle dobrze usprawiedliwione, żeby nie mieć później do siebie pretensji.

    Nie wiem czy następnym razem mi się uda o tym pamiętać, ale może w końcu kiedyś nauczę się walczyć do końca, tak na zabój i że hej! 🙂 .

  4. Krolisek mówi:

    Takie myśli są zawsze, niestety 🙁

  5. primo mówi:

    Prawdę mówiąc mam tak po każdych zawodach, a to tu mogłem nie zwalniać, a to tu było trzeba utrzymać tempo mimo zmęczenia itd. itd. Niedosyt pozostaje zawsze, no chyba, że wyjątkiem od tej reguły będzie zwycięstwo 🙂 czego Ci życzę kolego napieraczu.

  6. Kuerti mówi:

    I do zwycięstwa potrafię się przyczepić 😉 . Ten typ tak ma, zawsze wydaje mi się, że można było zrobić coś lepiej – muszę się wyleczyć z takiego myślenia! Z drugiej strony takie podejście nie pozwoli mi nigdy osiąść na laurach, jeśli takowe się kiedyś pojawią, albo.. albo spowoduje przedwczesne wypalenie i zwrot ku mniej aktywnym hobby 😉 .

  7. primo mówi:

    Np. bieganiu 🙂

  8. Kuerti mówi:

    Ej! Ale ja już trenuję bieganie, przecież dzisiejsze 60 minut krosu samo się nie wybiegało 🙂 .

  9. Paweł mówi:

    Grzesiek,

    Nie wiele dotychczas przeszedłem i weteranem z pewnością nie jestem ale zauważyłem u siebie jakby dwie fazy myślenia po porażce. Pierwsza, tuż po to usprawiedliwianie. Zszedłem bo pogoda, bo sprzęt zły, bo niedotrenowanie itp. Tak też piszę w relacjach. Ale po jakichś kilku tygodniach przestaję się usprawiedliwiać i zaczynam żałować.

    Wiesz, może dziwne to będzie co napiszę, ale ja wcale nie chcę przenosić na siłę kanapowego myślenia na trasę, napinać się że muszę to czy tamto. U mnie chyba takie napinanie nie działa. Jadę na zawody niczego nie zakładając, a raczej zakładając że może zdarzyć się wszystko, w przypadku setek od zwycięstwa po zejście z trasy w połowie. Po prostu chciałbym trenować jak najlepiej a na miejscu zdziałać ile się da. Bardzo to ogólne, ale mi takie podejście wystarcza.

  10. Kuerti mówi:

    Nie chodziło mi o napinanie się, a o wytrenowanie w sobie specyficznego podejścia do rywalizacji na trasie, nie musiałbyś się na nic napinać, po prostu jeśli przyszedłby ciężki moment w trakcie rajdu to potrafiłbyś wznieść się ponad chwilę obecną, rozważyć w głowie swoje myśli po ewentualnym wycofie, albo nawet mentalnym odpuszczeniu. Bo teraz właśnie o to drugie bardziej mi chodzi.

    Chyba nie mam już problemów z wycofami, teraz bardziej interesuje mnie jak najdłużej utrzymać w sobie wolę walki do końca, do wyciśnięcia z siebie wszystkiego..

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA