A co powiesz na to, żeby…
Byliśmy świeżo po przejściu dookoła wyspy Wolin. Pokonaliśmy jakieś 80 kilometrów, po leśnych drogach Wolińskiego Parku Narodowego, piaszczystej plaży i suchej szosie, do której niemalże przyklejały się nasze zniszczone adidasy (a razem z nimi stopy pokryte masą bąbli i odcisków). To było szalone.
Nie pamiętam już kto pierwszy rzucił tę myśl, ja? A może Damian? Zresztą to nieistotne. Obaj z miejsca zapaliliśmy się do tego pomysłu. „Może byśmy przeszli wyspę Wolin dookoła?”. Żaden z nas nie wiedział na co się porywa, nie miał odpowiedniego przygotowania, ale chcieliśmy to zrobić.
Zdaje się, że odpływam na moment. To trwa krótką chwilę, tak zwany mikrosen. Czas jednak ruszać dalej. Wleczemy się noga za nogą. Aż w końcu wymęczeni zamykamy pętle w Wolinie. Żegnamy się, rzucam Damianowi zmęczone: „nigdy więcej!”. Ale już w momencie wypowiadania tych słów wiem, że będzie więcej. Będzie zdecydowanie dużo więcej!
Umówiliśmy się na trening. 30 minut biegu. Po 15 nie czuję nóg. Wyginają się to na jedną, to na drugą stronę. Mam wrażenie, że zaraz padnę bez sił na ziemię i już nie wstanę. W końcu jakimś cudem udaje mi się dotrwać do końca. Później padam na łóżko cudownie zmęczony. Nie potrafię odpowiedzieć dlaczego, ale spodobało mi się to. I ten marsz, i to bieganie.
To nic, że bolało, że odciski i ból i chęć poddania się. Było w tym i nadal jest, coś fascynującego. Coś co sprawia, ze mimo tylu lat nadal chcę biegać, nadal stawiam przed sobą kolejne wyzwania. Wciąż tego nie rozumiem. Intuicyjnie jednak czuję, że w tym podejmowaniu wysiłku, przekraczaniu własnych słabości jest COŚ cholernie wartościowego. Tego CZEGOŚ nie ma tam, gdzie idziesz na łatwiznę, gdzie wybierasz najłatwiejsze rozwiązania.
Teren wypłaszcza się, gubimy szlak. Chwila narady i ruszamy ku górze. I gdy w końcu wychodzimy na grań przed nami wyłania się oszałamiający widok na drugą stronę półwyspu. Nagle znika całe zmęczenie. Biegniemy wąziutką ścieżynką, uśmiechnięci i radośni. Widok zapiera dech, i ta przestrzeń! I to poczucie siły, wolności! Czuję, że mogę wszystko!
Dopiero gdy siadałem do pisania tekstu przypomniałem sobie, że 6 października minęło dokładnie 10 lat od kiedy zacząłem biegać…
Fotograf: Marcin Jarzembowski. Miejsce: Mała Fatra, dobiegamy do schroniska pod Chlebem.
Ładne wspomnienia. I ładna rocznica. Z perspektywy tego wysiłku, zmęczenia na trasie, tej całej radości, i tych wszystkich emocji, które temu towarzyszą świat wygląda zupełnie inaczej.. „czuję, że w tym…jest COŚ cholernie wartościowego”-jest. I tak sobie myślę ale nie pamiętam dokładnej daty kiedy ja zaczęłam biegać, pamiętam za to, że dokładnie 13.09.09, w niedzielny poranek, przeczłapałam w rzęsistym deszczu, bez zatrzymywania swoje pierwsze 10 km, żeby wczoraj 13.10.13 przebiec w końcu podczas maratonu to moje miasto 😉 bo dla mnie to był wielki wysiłek i jednocześnie spełnione marzenie. następnych kilku dych 😉
Pięknie napisane! 🙂 pewna bardzo bliska mi osoba powinna to przeczytać, może przestałaby wybijać mi bieganie z głowy…i zaczełaby rozumieć. piosenkę najzwyczajniej w świecie kradnę 😉
Fajna sprawa. Też chcę coś takiego przeżyć. Chociaż już podobnego coś mnie spotkało na ultra, gdzie miałem wizje. Super coś takiego przeżyć.
2,5 roku minęło, kiedy to całkiem przypadkiem znalazłem tą stronę.
2,5 roku minęło gdy zacząłem truchtać 2-3 razy w tygodniu.
2,5 roku minęło, gdy dałem się skusić Grzegorzowi na zakup pierwszych butów do biegania.
2,5 roku minęło, gdy dostrzegłem jaką frajdę daje ta godzinka truchtania po lesie.
Wczoraj przebiegłem swoje pierwsze w życiu zawody na 10km.