Opublikowany 6 czerwca 2014 | autor Grzegorz Łuczko
26Z piekła do nieba, czyli Transvulcania 2014
Mijają kolejne minuty, a ja siedzę bezradny na szczycie Pico de la Cruz (2351 m n.p.m.). Ponad 2 tysiącach metrów nad – widocznym stąd – Oceanem Atlantyckim. Nie mam gdzie się schować przed palącym słońcem, które na tej wysokości nie zna litości. Do mety wciąż pozostaje 30 kilometrów. W tym podejście na najwyższy punkt na trasie Roque de Los Muchachos (2426 m. n.p.m.) i później niewiarygodny z tej wysokości do samego lustra wody w Tazacorte.
Na samą myśl o tych 30 kilometrach robi mi się niedobrze. Przestałem biec jakieś 40 minut temu i przez ten czas jestem poza Transvulcanią. Chcę się poddać, a w zasadzie już jestem poddany. Odklepuję 3 razy w suchy kamień. To koniec. Nie mam sił, żeby dokończyć ten bieg. A przecież jeszcze godzinę temu czułem się całkiem dobrze!
Jesteśmy na La Palmie. Jednej z siedmiu Wysp Kanaryjskich. Tej najbardziej zielonej i górzystej. La isla bonita, czyli piękna wyspa. I rzeczywiście jest pięknie i egzotycznie. Jest godzina 3 nad ranem i siedzę w autobusie, który wiezie nas na południowy kraniec wyspy. Do latarni – El Faro – w Fuelcaliente. Dookoła ciemno, gdzieniegdzie dostrzec można światło księżyca odbijające się w tafli wody. Rozmowy współpasażerów w obcych językach. Pełna egzotyka.
Ale przecież tam w środku czuję dokładnie to samo, co odczuwałem już tyle razy. I bez znaczenia jest to, że jestem dobrych kilka tysięcy kilometrów od domu. Warunki na zewnątrz są zupełnie różne, ale odczucia dokładnie takie same. Jak zawsze czuję się niepewnie, niegotowy do czekającego mnie wyzwania.
LATARNIA
Gdy przybywamy na miejsce do startu pozostaje jeszcze półtorej godziny. Ubrałem się lekko – ulubione krótkie spodenki i nowa teamowa koszulka z krótkim rękawkiem NBR, bo w ciągu dnia będzie bardzo gorąco. Ale teraz wieje nieprzyjemny, zimny wiatr znad Oceanu – mamy kurtki, ale wkrótce trzeba je oddać do depozytu. Musimy ustawić się na linii startu.
Na bieg wybrałem się z Belą (jest z nami jeszcze jego Ola, która będzie nas dopingowała na trasie, i z którą później spotkamy się na mecie). Stoimy wśród prawie 2 tysięcznego tłumu. Co prawda nie udało mi się zobaczyć żadnej ze sław biegowego ultra na żywo, ale świadomość tego, że oni tu gdzieś są jest niesamowita! Kilkanaście metrów od nas do startu szykują się takie sławy jak Kilian Jornet, Luiz Alberto Hernando, Timothy Olson, Sage Canaday czy Anna Frost. No i my. Łukasz jest w życiowej formie, a ja? A ja chcę po prostu ukończyć ten bieg. Pierwszy raz od dawna nie stawiam sobie poprzeczki wyżej niż samo ukończenie. To przyjemna odmiana od poprzednich startów.
Ustawiam się gdzieś z tyłu stawki. Chcę zacząć wolniej, oszczędzić siły na później. To mój najczęstszy błąd, który popełniam na ultra. Zaczynam za szybko i później szybko się kończę. Przestajemy z nogi na nogę, kucamy co rusz próbując w jakiś sposób zdobyć choć trochę ciepła, które przepędza ten przeklęty wiatr.
10..9…3…2…1… i tłum rusza! Jest tak wąsko i tak tłoczno, że nie mam jak poruszać się w tramwaju piechurów. Biec się po prostu nie da. Mimo wczesnej pory – wyruszamy o 6 rano – na trasie jest pełno kibiców. Kibicują nam nawet małe dzieci! Czuć atmosferę biegowego i nie tylko święta. Dla mieszkańców La Palmy to jednocześnie wielkie wydarzenie jak i nobilitacja gościć najlepszych ultra biegaczy z całego świata. To fenomenalne uczucie czuć się częścią tego wydarzenia. Nawet jeśli biegnie się gdzieś w środku stawki.
WSPINACZKA
Pierwsze 18 kilometrów to bezustanna wspinaczka. Do zdobycia mamy 2 tysiące metrów w górę. Z początku w świetle czołówek, a później przy wschodzącym świetle. Jest bajecznie. Ruszamy znad Oceanu w góry, przebiegając pośród dziesiątek kibiców, którzy wychodzą całymi rodzinami na trasę, aby nam kibicować. Dookoła ciemny, wulkaniczny piasek. Po biegu będę cały zakurzony, nogi, ręce, koszulka, wszystko będę miał upieprzone tym ciemnym pyłem.
Nadal mocno wieje, ale dzięki temu odczuwalna temperatura jest bardzo znośna. Krok za krokiem zbliżam się do najwyższego punktu w tym fragmencie trasy. W końcu jest! Jestem na szczycie. A teraz przyjemna droga w dół. Trzeba przyznać, że Transvulcania, mimo że cała trasa to w zasadzie jeden długi single track, nie jest zbyt trudnym technicznie biegiem. Grań Tatr była pod tym względem trudniejsza.
EL PILAR
Biegnę w dół – nie jest to szybki zbieg, ale posuwam się z przyzwoitą prędkością. Wkrótce dobiegam do schroniska El Pilar, w którym znajduje się punkt żywieniowy. Uzupełniam zapasy i biegnę dalej. Przez kilka kilometrów trasa wiedzie wygodną, szeroką drogą. Odmierzam czas do półmetka, i myślę sobie, że jest nieźle. Może nie jestem w życiowej formie, ale jeszcze mam siły, a przecież mam jeszcze kilkanaście kilometrów delikatnie w górę, a później to już dłuugaśny zbieg prawie do samej mety.
Znów nabieram wysokości i ponownie widoki zapierają dech w piersi. Nie jestem w stanie oddać słowami piękna tego miejsca. Widok na Ocean z obu stron wyspy i na przepastne doliny gdzieś w dole. Ten ogrom, ta przestrzeń sprawiają, że mimowolnie uśmiecham się sam do siebie. Trasa prowadzi nas wąziutką ścieżką skrajem urwiska, patrzę uważnie pod nogi, uważam, żeby nie polecieć w dół. Spoglądam jednak co chwila dookoła próbując się nasycić tym majestatycznym widokiem.
WYSOKOŚĆ
Wraz ze zdobywaniem wysokości rośnie temperatura i przerzedzają się drzewa. Jest ich coraz mniej i mniej. Po tej stronie grzbietu już nie wieje. Powietrze stoi, a ja czuję, że się gotuje. Nogi mam coraz bardziej zmęczone, głowa boli mnie coraz mocniej. Przestaję liczyć kilometry i nie wiem jak daleko zostało mi jeszcze do Roque Los Muchachos. Mam nadzieję, że jestem już blisko. Że jeszcze kawałeczek i będzie już w dół.
Wypatruję cały czas tego najwyższego punktu na trasie, a tego wciąż nie widać. Każdy załom, który ma być już tym ostatnim okazuje się jednym z wielu. Przed startem nie wiedziałem ile tak naprawdę liczy sobie trasa, czy 83km jak było napisane na stronie internetowej, czy 73km jak pokazywał profil trasy nadrukowany na numer startowy? Z tego wszystkiego pogubiłem się zupełnie. Ogarnia mnie coraz większe zmęczenie, mam tylko nadzieje, że Roque jest już naprawdę blisko…
UPAŁ
Przestaję myśleć logicznie, nie liczę kilometrów, po prostu łudzę się, że jestem już blisko końca tej wspinaczki. Dobiegam do punktu żywieniowego, a tam informacja… 10 kilometrów do Roque. W tym przeklętym upale, który staje się nie do zniesienia. 10 kilometrów pod górę. Opuszczają mnie siły. A pomyśleć, że kilka kilometrów wcześniej ustawiałem sobie Transvulcanię na trzecim miejscu pod względem trudności.
Grań Tatr? No jasne, że trudniejsza! Rzeźnik? Myślę, że też. A ta Transvulcania wcale nie jest taka ciężka. No i nagle mnie ścięło. Morale siadło zupełnie. Zdołowany powoli ruszam przed siebie. Pchając się w jeszcze większy ukrop. Nie mam ochoty już się dalej męczyć. Czuję się coraz słabiej. Wreszcie doczłapuję do Pico de la Cruz. Dolewam izotonik, jem owoce i biorę bułkę na drogę. Do Roque jeszcze 5km. Opuszczam punkt, ale nie mam siły zbiec kilku metrów w dół. Biorę gryza bułki i robi mi się niedobrze.
Przechodzę do marszu i ledwo powłóczę nogami. Boli mnie głowa i żołądek. Nie mam sił iść dalej, nie mówiąc już o biegu. Zwalniam. Fizycznie jestem już na dnie, a lada moment dołączy tam moja psychika. To jest ten moment, w którym głowa odmawia posłuszeństwa. Jeszcze 5 minut temu adrenalina utrzymywała moje zmęczone ciało i psychikę w ryzach, a teraz się sypię. W przeciągu kilkunastu sekund następuje absolutny rozpad mojej woli walki.
TO KONIEC
To niesamowite w jakim tempie to się stało. Jak gdyby ktoś wyłączył mi prąd. Już nie chcę poruszać się dalej. Chcę usiąść i przestać się męczyć. Wracam niepewnym krokiem na punkt. W głowie podejmuję decyzję o wycofaniu. Nie informuję nikogo z obsługi. Po prostu siadam na kamieniu i trwam w bezruchu. Rozglądam się za cieniem, ale wokół sucha skała.
A więc to koniec. Jestem przygnębiony. To nie tak miało wyglądać. Nie po to się tyle męczyłem, pokonałem taki kawał drogi, żeby teraz siedzieć na jakimś pieprzonym, wyschniętym skrawku skały. To jakiś absurd, gdzie ja w ogóle kurwa jestem? Jest tak gorąco, że nawet nie mogę z siebie wykrzesać złości. Ten upał mnie otumania. Zastanawiam się czy nie dostanę jakiegoś udaru słonecznego?
Mijają jednak kolejne minuty, a ja powoli zaczynam znowu myśleć racjonalnie.
Poddałem się? Tak. Ale przecież oficjalnie nie zszedłem z trasy. Formalnie zafundowałem sobie długi odpoczynek na punkcie. Regulamin tego nie zabrania. Decyzję o wycofie podjąłem w stanie skrajnego zmęczenia, pod wpływem dużych, negatywnych emocji. Ale przecież to jeszcze nie koniec! Po biegu mam jeszcze kilka dni na Kanarach, jak będzie się czuł? Zacząłem rozmawiać sam ze sobą.
A JEDNAK…
Kiepsko? Gorzej! Źle? Gorzej!! Beznadziejnie? Ultra-kurwa-beznadziejnie!!! Pomyśl sobie- próbuję przemówić sobie do rozsądku- czy chcesz się tak czuć przez resztę tego wolnego czasu, który tutaj spędzisz? Chcesz później tłumaczyć się ludziom dlaczego zrezygnowałeś? Chcesz jutro rano spojrzeć sobie w oczy w lustrze i zobaczyć mięczaka? W życiu!!
Coś drgnęło. Poczułem to.
Z tego morza rezygnacji i rozczarowania na nowo wyłonił się malutki przyczułek woli walki. Do kolejnego punktu masz 5 kilometrów, chcesz zrezygnować, dobrze, zrób to, ale pokonaj te pieprzone 5 kilometrów. Wdrapiesz się na Roque Los Muchachos i tam zrezygnujesz. Połknąłem haczyk. Mogę spróbować. Nie mam sił, napieprza mnie głowa, przegrzałem się, żołądek odmawia mi posłuszeństwa, ale co mam do stracenia?
Ten pieprzony oszust, Armstrong powiedział kiedyś: „Pain is temporary, quitting lasts forever”. Wspominam te słowa i wiem, że nie chcę tego czuć. Po prostu nie chcę snuć się w kolejnych dniach z opuszczoną głową i myślą, że się poddałem.
RUSZAM
Mam dwie tabletki Salt Stick – na uzupełnienie sodu i magnezu, dwie tabletki przeciwbólowe. Nie wiem czy to coś pomoże – ale liczę chociaż na efekt placebo, potrzebuję jakiegoś zewnętrznego motywatora. Łykam wszystkie tabletki i piję kilka łyków wody i ruszam. Niezdarnie. Tak, jakbym obudził się następnego dnia po biegu ultra i dopiero co wstał i próbował rozruszać nogi na nowo.
A więc powstałem. Jak feniks z popiołów. Wyłączam myślenie. Mam tylko jeden cel, wdrapać się na te pieprzone Roque los Muchachos. I tam zrezygnować.
A przynajmniej tak myśli mój umysł. Bo ja – kim jestem? Nie wiem – wiem, że już nie odpuszczę tego biegu. Po kilku minutach nogi już mam całkiem rozgrzane, nie czuję w nich mocy, ale poruszam się całkiem sprawnie. W oddali dostrzegam szczyt, który przybliża się z każdą minutą. Tak jak i moja forma poprawia się z minuty na minutę.
PRZEŁOM
I gdy wreszcie dopadam do punktu na szczycie, w którym staje się coś zupełnie nieoczekiwanego. Kryzys mija. Tak po prostu. Coś lub ktoś znów przełączył wajchę na tryb ON. Opijam się colą, obżeram arbuzem i polewam wodą. Po zmęczeniu nie ma już śladu, głowa przestaje boleć, a ja czuję się lepiej niż na początku biegu (jak to tak?!).
Ruszam w dół. Biegnę, nie człapię, a po prostu biegnę. Niesie mnie euforia i fenomenalne widoki wokół. Rozmach tego miejsca poraża. Natura przeszła samą siebie. A ja trafiam z piekła do nieba. Godzinę temu mnie nie było, byłem przegranym, a teraz czuję, że już nic mnie nie zatrzyma. Jestem w jakiś irracjonalny sposób pewien, że już do końca będzie dobrze, że ukończę ten bieg.
Zbieg się nie kończy. Upał ani zelżał, ale już nie przeszkadza. Stałem się częścią tych warunków. Już z nimi nie walczę, to moje środowisko. Upajam się tym gorącem. Tym zbiegiem i tymi przepastnymi dolinami po obu stronach grzbietu. Wciąż wyprzedzam innych zawodników. To strasznie motywujące. Już mnie nikt nie wyprzedza, a ta słabość na Pico de la Cruz wydaje się jakimś koszmarem sennym. Zbiegam, ale Tazacorte i lustro wody wciąż wydaje się być bardzo nisko położone, mimo że jestem już bardzo blisko końca grzbietu.
OCEAN
Przecież udało mi się niemalże zmartwychwstać. Narodziłem się na nowo. Czuję zapas sił. W końcu dobiegam do końca grzebietu, w dole słychać głośną muzykę na punkcie w Tazacorte, a my musimy pokonać jeszcze spory kawał drogi w dół! Dosłownie w dół. Grzebiet się po prostu kończy, a droga dalej wiedzie zakosami prosto w dół. Zaciskam zęby i zbiegam po nieprzyjemnej kamienistej drodze, która wydaje się nie mieć końca.
Im bliżej dołu jestem tym głośniejsza muzyka i doping kibiców. Głośny bit w połączeniu ze zmęczeniem, oklaskami kibiców wyzwalają u mnie euforię. Wbiegam na ostatni punkt żywieniowy jak gdybym ścigał się o jakieś czołowe miejsce. W uszach dudni muzyka, a mnie przeszywają dreszcze. Czuję się fantastycznie. Do mety jeszcze 6 kilometrów, a ja po prostu frunę!
I nagle znowu robi się cicho. Zbiegam po kilku schodkach i ląduję z chrzęstem na kamienistej plaży w Tazacorte. Delikatnie zapadam się stopami. Do pokonania mamy odcinek wyschniętym korytem rzeki. Delikatnie w górę. Nie ma już tej euforii, skronie nie pulsują w takt muzyki. Mimo, że jest tylko delikatnie pod górę, to nie mam już siły biec. Podłoże jest paskudne, osuwam się z każdym krokiem w te małe kamyczki.
KOŃCÓWKA
To jednak nie było najgorsze. Kojarzycie takie drogi w górach, które idą zakosami do góry? Takie serpentynki. Dzięki takiemu układowi dużo łatwiej zdobywa się wysokość. Droga się wydłuża, ale nie jest tak stroma, jak gdyby pakować się po prostu w górę, tak na przestrzał. I jak już się pewnie domyślacie trasa prowadziła właśnie prosto do góry… Podchodziłem tą stromizną mając wrażenie, że pogrążam się w jakichś oparach absurdu.
Biegliśmy przez tak fantastyczne miejsca, podziwialiśmy tak cudowne krajobrazy, żeby teraz tarabanić się taką stomizną. Po asfalcie. W górę. Kurwa mać. Nie przeklinam, staję się jednym wielkim mentalnym bluzgiem. Miałem dość. I fizycznie i psychicznie byłem wydrenowany do cna. Ale mimo tego zmęczenia cieszyłem się tą chwilą. Wiedziałem, że koniec tej udręki jest bliski, że jeszcze kilka kilometrów i będzie po wszystkim. Jeszcze ostatnie podejście i wybieg do Los Llanos, gdzie ulokowana była meta. Długa, naprawdę długa prosta przy której stało pełno kibiców. I te małe dzieciaczki, które wyciągały ręce, abym przybił im piątkę.
CAMPEONE
Krzyczeli „Campeone, campeone”, a przecież biegłem gdzieś w środku stawki. Zawsze stawiam sobie wysoko poprzeczkę, bardzo rzadko bywając z siebie zadowolonym. Ale może właśnie to oni mieli rację? Byłem mistrzem. Mistrzem Świata. Dla samego siebie. Nie uzyskałem super wyniku, z którego byłbym dumnym. Zresztą, zawsze pozostaje to uczucie niedosytu, ta myśl, że można było pobiec lepiej. Coś urwać z końcowego wyniku.
Tylko czy ostatecznie to ma znaczenie? Te kilka minut, a nawet godzina czy dwie. Sunąłem niezdarnie po ulicach Los Llanos co kilka minut przechodząc do marszu. Nie miałem już sił na finisz. To ostatnie podejście wybrało mnie zupełnie z energii. Ale przecież byłem „campeone”. Nie zostałem na Pico de la Cruz. Pokonałem sam siebie. I teraz mogłem dumnie biec w kierunku mety, w kierunku tego słynnego czerwonego dywanu, którego wypatrywałem.
ZROBIŁEM TO!
Jeszcze ostatni zakręt i oto jestem. Szpaler kibiców, czerwony dywan, dookoła atmosfera czegoś wyjątkowego. I meta. Dostaję koszulkę finishera i jakże zasłużony medal. Ogarnia mnie trudna do opisania satysfakcja. Jestem cholernie dumny z siebie. Warto było powstać i spróbować zrobić tych kilka kroków naprzód…
Zdjęcia:
#1 Saul Santos
#2 Carla Del Moral Castillo
#3 Federico Corbinelli
#4 Aleksandra Ogłoza
Korekta: ZW
Świetny tekst. Gratulacje za ten „jeden krok”. Dobrze motywuje 🙂
Powodzenia za rok!
Dzięki! 🙂
Gratulacje!
Dzięki Krzychu! Dawno już nie byłem tak z siebie zadowolony jak po tym biegu 🙂
Wielkie gratulacje 🙂
Fajna relacja.
Dziękować! 🙂
Gratuluję Grzegorz! Niesamowity wyczyn.
Dzięki Marcin!
Wielki szacun. Wychodzi na to, że człowiek może pokonać prawie wszystkie swoje słabości a liczy się tylko wiara w siebie i dążenie do celu.
Czytanie relacji z takich imprez za każdym razem powoduje, że wracają marzenia zmierzenia się z takim dystansem. Może kiedyś!!!!!
Mariusz, dzięki! Wiesz, ja zrobiłem to tak: wszedłem na stronę biegu: http://www.transvulcania.com/index.php/en/modalities/inscribirse/online-entries-2015 – i po prostu się zapisałem 🙂 . Reszta już jakaś poszła. Polecam ten sposób! 🙂
Ależ napisane..! Zawarłeś w tej relacji niesamowity pokład emocji, bólu, cierpienia, euforii, szczęścia i czego jeszcze! Wielkie gratulacje za wygranie tej walki. To niebywałe jakie pokłady energii może z siebie wydobyć człowiek jeśli tylko ma silną głowę. Kłaniam się w pas i mam nadzieję też kiedyś Transvulcanię ukończyć.. 🙂
Dzięki Krasus!
To powstanie na Pico de la Cruz będę wspominał nie raz 🙂
Nie ścigać się, a przeżywać przygodę! Jak mogłem o tym zapomnieć? Jak? 🙂
Mnie też się zdarza o tym zapominać i pewnie jeszcze nie raz zapomni. Nie ma co się martwić tym 🙂
Świetna relacja! Gratuluję ukończenia mimo takiej akcji na Cruz. Myślę że to będzie niewyczerpane źródło motywacji nie tylko dla Ciebie, dzięki:)
Podobną sytuację miał Krystian rok temu, a w tym roku jak poleciał:)
Blas, dzięki! Nie mam nic przeciwko, żeby powtórzyć drogę Krystiana :))
Tak późno przeczytana, ale niesamowita! Superowa relacja, odczucia jakich mało, chociaż wątpię bym mogła to poczuć nawet w kilku procentach. Ogromne Gratulacje! Wojownik jakich mało 🙂 🙂
Miło mi! Dzięki 🙂
G E N I A L N Y tekst, czyta się jednym oddechem i świetnie czuć Twoje emocje, szczególnie będąc w temacie. Wielkie graty za przełamanie i ukończenie Transvulcanii:)
Dzięki! Od startu minęły dwa miesiące, a czuję, że to doświadczenie dalej mnie „niesie” przez życie. Jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi.
Wiesz jak spędzam ostatnie dni przed debiutem na 100km? Czytam jeszcze raz te Twoje relacje, szczególnie z B7D rzecz jasna, coby się wczuć możliwie najlepiej 😉 Za rok przed Transvulcanią też pewnie tu wrócę 😉
Cholerka, dawno tu nie bylem a tu takie rzeczy sie dzieja, no, no, no. Super tekst i jeszcze lepsza postawa, szacun. Tak jak powiedzial Borman, liczy sie przezycie przygody i zwyciestwo nad wlasnymi slabosciami a nie tylko wynik.
Cześć Przemek! Widzisz, wracam do pisania 🙂 . Dzięki! Transvulcania to była moja największa przygoda biegowa, trudno będzie ją przebić…
Super, że znajdujesz czas na pisanie. Takie blogi podtrzymują we mnie ogień do treningów. Jeszcze żeby Marcin Borman chciał także powrócic do pisania…
Moj ostatni „wyczyn” przed rejsem to pętla Wolin, Dargobądz, Lubin, Międzyzdroje, Warnowo, Dargobądz, Wolin, wyszlo ok. 45 km. Fajnie bylo.
Przemku,
Zbieram się, zbieram i szukam natchnienia 🙂 .
https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html – Жесткие эро истории, Лучшие секс истории