Zima w lecie, lato w zimie…
Od kiedy wyrzuciłem w zasadzie wszystkie rajdowe pamiątki do śmietnika (zostawiłem jedynie kilka pucharów i jeden medal) moim jedynym namacalnym wspomnieniem po tych wszystkich przygodach są te relacje, które zapisuję na PK4. To one przypominają mi te wszystkie piękne, a czasem i smutne chwile spędzone w dziwnych miejscach, z dziwnymi ludźmi. Wspomnienia uwięzione w słowie pisanym pozwolą przetrwać pamięci tych wszystkich doświadczeń, pamięć bowiem jest zawodna… Dlatego też zanim zapomnę, chciałbym wrócić pamięcią do dwóch startów, z których nie pozostawiłem pisemnej pamiątki. Do sierpniowego rajdu Wisły, do rozgrzanego letnim słońcem Beskidu Śląskiego oraz grudniowej, wybitnie mroźnej i zdecydowanie zimowej Nocnej Masakry. Historia porażki i zwycięstwa.
Jan Sztaudynger
***
Lubię się przemieszczać. Lubię to ulotne uczucie bycia w ruchu, tego oglądania świata zza szyby pociągu. Zmieniającego się krajobrazu i oczekiwania na nową przygodę. To oczekiwanie nieodłącznie związane jest z delikatnym poczuciem dyskomfortu i niepewności. Obawa miesza się z ekscytacją. Czasem, gdy zbyt długo nie wyjeżdżam, zaczyna brakować mi tego uczucia. Odczuwam wtedy lekkie przygnębienie i myślę wtedy, że Olga Tokarczuk miała rację pisząc, że „(…)zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś – będzie trwało wiecznie”. Miała rację z tym gnuśnieniem, które nas ogarnia, gdy zbyt długo pozostajemy w jednym miejscu, gdy poddajemy się rutynie życia. Jest ciepło, targam ciężki plecak i prowadząc rower na dworzec PKP myślę o tym wszystkim…
***
Po godzinie z hakiem jestem na miejscu, w Dobiegniewie. Nigdy tu nie byłem, ale często widziałem tę stację z okien pociągu na trasie Szczecin – reszta Polski. Ilekroć chciałem wydostać z mojego zachodniego krańca świata musiałem pokonać tę trasę. Zima zaatakowała nagle, bez ostrzeżenia. Temperatura spadła grubo poniżej zera i napadało śniegu. Boję się roweru. Na etapie pieszym zawsze – choćby teoretycznie – można przyśpieszyć, rozgrzewając nieco organizm. Na rowerze to nie działa. Choćbyś pędził jak oszalały (co zresztą długo by nie trwało…) to i tak zimno Cię dopadnie… Najgorzej będzie z rękoma i stopami – w zasadzie nie mogę nic z tym faktem zrobić, jedynie zaakceptować go. Nie mam odpowiedniego sprzętu, muszę więc poradzić sobie z tym, co mam…
***
Pieprzone rolki. Nie ścigamy się już – nie idzie mi, strasznie się męczę, a te rolki tylko pogłębiają moją frustrację. Jestem zły. I pal sześć te rolki – wiedziałem, że jestem kiepski, że nie potrafię jeździć i oczywiście mnie to bardzo wkurza, jestem rozczarowany samym sobą, ale akceptuje to, zaciskam zęby i pokonuję kolejne metry. Ale nie potrafię pogodzić się z myślą, że ostatnie tygodnie treningu poszły na marne i zarówno podczas biegu jak i na rowerze jestem cieniem samego siebie. To okrutne! Trening układał się przecież świetnie! Wszystko szło po mojej myśli, robiłem naprawdę mocne treningi, noga podawała, a teraz? A teraz pozostaje mi jedynie czysta złość i chęć rezygnacji…
Górka. Podjazd. Pieprzę to! Zdejmuję rolki i podchodzę. Później już ich nie zakładam. Mentalnie jestem już skończony, nie ma we mnie woli walki. Jest mi wszystko jedno. Maszeruję i chyba nie myślę o niczym. Rozglądam się wokół. Poruszamy się przyjemnym grzbiecikiem, po obu stronach asfaltu stoją domy jednorodzinne. Jest ciepło więc w co niektórych odbywają się jakieś grille i inne spotkania. Tak, oni się bawią, a ja się, kurwa, męczę. Klasyczna myśl, której nie chcę nawet odganiać…
***
Skrzyp, skrzyp… Raz głośniej, raz ciszej. Chrzęst śniegu ma całą gamę odgłosów. Biegnę, idę. Więcej biegnę. W zasadzie cały czas. Solidnie przepracowałem ostatnie dwa miesiące – nabiegałem sporo kilometrów, zrobiłem wiele długich wybiegań i teraz to wszystko procentuje. Ależ to jest przyjemne uczucie! Noga podaje i nic nie boli. Połykam kolejne kilometry w niemal euforycznym stanie. Nawigacja nie sprawia mi problemów, raz że punkty nie są trudne, a dwa, nawet jeśli gdzieś mam jakieś wątpliwości, to szybko rozwiewają je ślady pozostawione na śniegu. Nie wiem który jestem, zresztą nie dbam o to – wiem, że i tak wszystko rostrzygnie się na rowerze, dlatego koncentruję się tylko na kolejnym punkcie.
***
Pierwszy, kilkunasto kilometrowy etap BnO. Obieram nieco ryzykowną taktykę i nie biorę nic do picia, w końcu to krótki odcinek, łykniemy go raz dwa i będzie po wszystkim, wtedy się napiję. Błąd! Etap nie mija raz dwa, ale ciągnie się w nieskończoność. Bardzo szybko okazuje się, że to nie będzie mój dzień, noga mi nie podaje, wlokę się za Piotrkiem. W dodatku jest gorąco – pot leje się ze mnie strumieniami, a mi się chce strasznie pić. Największy kryzys przychodzi pod koniec etapu, gdy zostają nam może ze 2 punkty kontrolne. W pełnym słońcu podchodzimy pod wielką skałę – z każdym krokiem opadam z sił. Jest źle… Jest, kurwa, źle! Jeśli w głowie pojawia się myśl „ja już nie mogę” to znaczy, że jest cholernie źle. Jeśli ta myśl pojawia się 2 godziny po starcie, to jest kurewsko źle!! U mnie było mega kurewsko źle…
***
Jest jakieś -15 stopni poniżej zera. Co znaczy, że… no że jest zimno! Bardzo. Nie to, żebym ubrał się szczególnie ciepło. Miałem na sobie lekkie, cienkie buty biegowe. Leginsy i Dobsomy. Ciepła koszulka, polarek i kurtka. Czapka i buff. Zestaw uzupełniały rękawiczki z polaru. Mimo, że tempo trzymam mocne, to w żadnym momencie nie jest mi zbyt ciepło. Ta walka o ciepło przypomina mi przeciąganie liny – po jednej stronie jestem ja, po drugiej On – MRÓZ. Siły mamy porównywalne, raz to mi udaje się przeciągnąć linę nieco na moją stronę, raz to On zagarnia dla siebie trochę terenu… Już do końca tych zawodów będziemy się tak siłować.
***
Zbiegamy już w kierunku bazy. Jestem wypluty. Bez sił i bez chęci na kontynuację tego rajdu. A minęły przecież dopiero 2 i pół godziny! Czuję się fatalnie. Piotrek jak gdyby nigdy nic wsiada na rower i pędzi przed siebie. Ja najchętniej rzuciłbym ten rajd w cholerę i położył się na trawie i gapił w niebo. A przecież to dopiero początek! Niedaleko od bazy mamy zadanie specjalne – park linowy. Zadanie wykonuje jedna osoba z zespołu – Piotrek ochoczo wskakuje na ten dziwny tor przeszkód, a ja rozpaczliwie próbuję dojść do siebie…
***
Zbliżam się do ostatniego PK – gdzieś w lesie stoi pełno myśliwych. Jeden z nich mówi do mnie: to nie bieg, to świński bieg. Nie wiem co mu odpowiedzieć, więc nie mówię nic. Nie mówię nic, ale jestem wkurwiony. Przebiegłem prawie 50km, a on będzie mi walił takie teksty?! Chcę nawet wrócić i powiedzieć mu to, ale przecież to byłoby bez sensu. Biegnę więc dalej. Punkt zlokalizowany jest na cypelku. Wbijam się w las i zbliżam do brzegu jeziora. Cały czas patrzę na kompas – PK stoi tam gdzie zmieni się kierunek z … jakiegoś na jakiś – teraz już nie pamiętam tego. Kluczę tak pomiędzy krzakami i wypatruję PK, w końcu jest! Teraz już tylko powrót do mety. Teren nie sprzyja bieganiu, ale co rusz podbiegam, czuję moc. Jeszcze nigdy nie byłem tak dobrze przygotowany. Na liczniku mam już grubo ponad 50 kilometrów, a mam jeszcze pełno sił. Gdy wybiegam na asfalt przyśpieszam i do bazy wbiegam jakbym kończył jakiś bieg uliczny. Niesie mnie euforia.
***
… wsiadamy znów na rowery, ale mi się wcale nie poprawiło. Nie mam zupełnie sił w mięśniach. Wleczemy się, a ja nie jestem w stanie wykrzesać z siebie ani trochę więcej. Piotrek na pewno się nudzi. Przed startem nie trenował tyle co, prawie w ogóle nie trenował! ale to on teraz mógłby docisnąć i napierać na wysokich obrotach, podczas gdy ja spalam się w oczach. Tym bardziej jest mi głupio. Jest mi głupio, nie mam sił, a w głowie przemykają mi same czarne myśli. Taka mieszanka nie wróży nic dobrego… W takim momencie nie zwracam uwagi na piękno przyrody. Może to błąd? Może, gdy jest naprawdę ciężko należy wyjść ze swojej głowy i skoncentrować się na czymś na zewnątrz?
***
Do startu trasy rowerowej zostało mi jeszcze kilka godzin. Siedzę w mokrych ciuchach i zajadam się naleśnikami ze szpinakiem od Kroliska. Rozmawiamy, śmiejemy się, a mi wcale nie chce się wychodzić na rower. Nie czuję się wcale wypruty – mógłbym jeszcze trochę pobiegać, ale przeraża mnie to zimno na zewnątrz. Wiem, że na rowerze będzie trudniej. Że Wiatr z Mrozem wejdą w spółkę i będą nas gnębić na wszystkie możliwe sposoby. Poza tym jestem pijany endorfinami i nie chcę mi się nigdzie ruszać…
***
Zostawiamy rolki i ruszamy pieszo na przedostatni etap. Kilkadziesiąt kilometrów z buta na pograniczu trzech państw – Polski, Czech i Słowacji. Próbujemy podbiegać, ale nie mam sił. Na domiar złego zapominam podbić PK i muszę wrócić się około kilometra. Później, gdy będę się zastanawiał dlaczego nie ukończyliśmy tych zawodów, to dojdę do wniosku, że wszystko rozbiło się o oczekiwania. Nie, nawet nie chodzi o oczekiwania względem miejsca na mecie. Założyłem co innego, że ten rajd będzie krótki. A on wcale nie był krótki. I to rozbiło moją psychę. Bo to, że nie miałem sił, to przecież nic. Czasem tak już po prostu jest, że trzeba zacisnąć zęby i się pomęczyć. Przerabiałem to już kilka razy, więc bym sobie poradził. Ale… co innego jeśli wiesz, że będzie ciężko i że męczył będziesz się długo, a co innego jeśli nastawiasz się na krótki, szybki rajdzik…
Oczywiście to głupie, ale wtedy to mnie rozłożyło. To była cenna lekcja, bo wiele miesięcy później, podczas Zimowej Próby Charakteru, miałem to zdarzenie nadal w pamięci. Starałem się nie robić żadnych założeń, nie oczekiwać niczego, ale czasem takie myśli siedzą w podświadomości i po prostu nie da się od nich uciec. Owszem, wiedziałem, że będzie ciężko i że być może te 48 godzin limitu będzie zbyt małym czasem, ale.. dopiero gdy zdałem sobie sprawę z warunków panujących tego dnia w Karkonoszach, a było to raptem godzina po starcie, niedaleko przed Szrenicą! świadomie zaakceptowałem fakt, że jeśli myślę o zrobieniu całości, to muszę przygotować się na walkę do końca. Pod sam 48 godzinny limit. Pomyślałem wtedy sobie: „no stary, szykuj się na 48 godzin zapierdalania w tym białym piekle, albo zawracaj z powrotem!”. Pomogło. Inna sprawa, że zatrzymały nas warunki niewiele dalej, ale mentalnie byłem gotów podjąć to wyzwanie…
***
Na rower umówiłem się z Ulą. Plan był taki, żeby zrobić całą moją trasę – ja miałem co prawda tylko 100km, a Ula startowała na 200km trasie rowerowej, ale oboje wiedzieliśmy, że w tych warunkach zrobienia nawet „tylko” setki da wysoki wynik w klasyfikacji generalnej. Jedziemy niespiesznie, ale dość równym tempem. Przy pierwszym punkcie trochę kluczymy – za wcześnie wjeżdżamy w las i tracimy kilkanaście minut. Nie przejmuję się tym jednak – start w Masakrze traktowałem przede wszystkim treningowo – założenie było takie, żebym wykorzystał jak najwięcej z tego limitu czasu, który miałem, czyli 12 godzin. Ula narzeka, że jest jej bardzo zimno w ręce i stopy. Mnie jest po prostu zimno. 2 pary skarpetek, w tym jedne ciepłe wełniane (pożyczone w ostatniej chwili od Rochy), letni but rowerowy oraz 2 pary ochraniaczy (materiał + neopren) zapewniają mi względny komfort. Na rękach mam tylko rękawice narciarskie, które wcale nie zapewniają mi komfortu…
Połykamy kolejne kilometry, wreszcie dojeżdżając do miejsca, w którym musiałbym odbić na wschód, aby podbić swój PK – Uli jest nie po drodze. Zastanawiam się co zrobić – nie chcę jej zostawiać samej, poza tym nie bardzo mi się chcę jechać samemu w to zimno i później samemu napierać przez całą noc. Ostatecznie postanawiamy się nie rozdzielać – pojechać na Punkt H, gdzie można napić się ciepłej herbaty, posiedzieć tam trochę, ogrzać się, a później zbierać dalej moje punkty.
***
W tej chwili nasze tempo przypomina raczej turystykę, aniżeli ściganie na krótkim rajdzie przygodowym. Powoli zapada zmierzch. Doganiamy Gabiego z partnerem, albo to oni nas doganiają – nieważne. Piotrek nieopatrznie rzuca myśl, że chętnie by zrezygnował, bo on nie ma ciśnienia na dalsze napieranie. Nie odzywam się – choć przecież o tym samym myślę już od kilkunastu godzin! Niemalże od samego startu! Siedzę cicho i po prostu stawiam kolejny, wolny krok przed siebie. Jest już zupełnie ciemno, gdy zostajemy sami. Gabi obrał inny wariant. Wychodzimy z małej dolinki na grzbiet, do miejsca, w którym zadecydują się dalsze losy naszego startu…
***
Ciepło. Przyjemnie. Można się napić ultra słodkiej herbatki, oprzeć plecy o ciepły (gorący!) piec i nic nie robić. Śmiejemy się i cieszymy, że nie musimy się nigdzie ruszać, choć przez jakiś czas. Normalnie staram się nie robić tak długich postojów – ale teraz jest mi wszystko jedno. Staram się po prostu dobrze bawić. Myślę sobie, że i tak swoje już zrobiłem – nabiegałem świetny czas na 50km (57km w 6h40), a ten rower potraktować mogę jako trening. To więc czy posiedzimy tu pół godziny, czy półtorej nie ma tak naprawdę nic do rzeczy. Oparci o ciepły piec czekamy więc aż nasze ciała zmagazynują ciepło na dalszą część rajdu. Po niespełna dwóch godzinach przychodzi ten moment, w którym trzeba wstać i ruszyć dalej…
***
Podchodzę smętnie pod górę. Nie do końca wiemy gdzie jesteśmy. Trochę na czuja wbiliśmy się w las i teraz szukamy jakiegoś punktu zaczepienia. Ale nie myślę o tym, zastanawiam się natomiast o tym co robić dalej. Sprawa wygląda tak: dochodzimy do PK i możemy albo napierać dalej i próbować kończyć całość (limitu jeszcze zostało nam całkiem sporo), albo zejść na przepak. Teraz, bo później będzie to już bardzo utrudnione, im dalej odejdziemy od cywilizacji, tym trudniej będzie później wrócić. Wałkuję ten temat w głowie, gdy tymczasem dochodzimy do PK. Jest smętnie. Nie ma w nas ducha walki. Petro wcale mnie nie zachęca do podjęcia wysiłku – jest mocny, ale nie napiera za wszelką cenę. Nie pociągnie mnie za uszy, ani nie powie, żebym sobie nie wymyślał – jeśli chcę zrezygnować, to on nie będzie płakał. Wszystko zostaje więc w moich rękach…
***
Mijamy kolejne punkty. Przejeżdżamy przez miejsca, przez które przebiegałem dzisiejszego dnia, ale ledwo je już pamiętam. Moja pamięć jest wybiórcza – nie zapamiętuję tych wszystkich punktów kontrolnych, po kilku setkach PK wszystko zlewa mi się już jedno. Pamiętam za to emocje, odczucia. Te fajne senne momenty. Prowadzenia rowerów przez jakieś pola, namierzanie punktów kontrolnych – nie pamiętam jakich, ale pamiętam samą czynność. To skupienie nad mapą, próby skupienia uwagi i zmęczonego wzroku na wskazaniach kompasu. Dopasowania tego w coś sensownego i zaglądania za kolejne drzewa w poszukiwaniu biało-pomarańczowych lampionów, na widok, których zawsze wstępuje we mnie nowa energia. Lubię te chwilę, gdy już zaczyna ogarniać mnie frustracja, bo przecież ten punkt gdzieś powinien być, albo nerwowe oczekiwanie czy dobre się namierzyliśmy i czy faktycznie za tym zakrętem, to będzie już to… i wtedy nagle ukazuje się nam ten lampion. Jest i krótka radość i przypływ energii. Znów wstępuje we mnie optymizm i znów można napierać dalej. W kierunku kolejnego PK! I tak do końca…
***
… siedzę na jakimś słupku granicznym i gapię się w las. Rozmawiamy o tym co zrobić. Napierać dalej? Rezygnować? Nie chodzi tu o ten trekking, jakoś byśmy go zrobili, wolno bo wolno, ale przecież już się przeczłapało trochę tych kilometrów na poprzednich rajdach, wiem, że dałbym sobie radę. Ale rower… Wizja jakichś 50 kilometrów po górach, po wcale nie łatwej trasie, do końca gasi mój nikły ogień ducha walki. Wspominam poprzednie kilometry wymęczone na rowerze i wiem, że byłoby mi cholernie ciężko pokonać cały ten dystans. A może to tylko próby usprawiedliwienia samego siebie? Decyzja została podjęta już wcześniej, a teraz po prostu trzeba ją zracjonalizować… Wolnym krokiem kierujemy się w stronę cywilizacji. To koniec naszej przygody z rajdem Wisły…
***
Dogiegniew. 2 rano. A może trzecia? Nie pamiętam. Może prószył śnieg? A może nie. To nieistotne. Magia wokół. Jak zawsze o tej porze roku – pełno ozdób świątecznych, cisza i spokój godziny mocno porannej. Przed nami ostatni PK, na który decydujemy się jechać. Wstępujemy jeszcze na popas na stację benzynową, żeby się trochę ogrzać. Patrzę tęsknie na butelki z Coca-Colą, muszę jednak obejść się smakiem – nie zabraliśmy ze sobą żadnych pieniędzy! Stoimy w środku kilka minut i wkrótce znów wychodzimy na zewnątrz, na ten ostatni odcinek. Punkt zaliczamy z małymi problemami, a później zostaje nam tylko droga do mety. Dochodzi 5 rano. Zmęczeni, ale i zadowoleni zamykamy za sobą drzwi i kończymy naszą Nocną Masakrę…
***
Następnego dnia, skoro świt ruszamy w kierunku Wisły. Byle do Kubalonki, później będzie już tylko z górki… Wracam do domu rozczarowany. Podróż pociągiem już nie podoba mi sie ani trochę. Męczy mnie. Męczy mnie ta porażka i gnębi rozczarowanie. Wtedy jeszcze nie wiem, że być może ta porażka jest fundamentem późniejszego sukcesu w Niemczech. Miesiąc później, zajmujemy tam z Drewniackim 3 miejsce, w naszym zagranicznym debiucie. Z perspektywy czasu widać te zależności, okazuje się, że medal jest tylko jeden, ale ma dwie strony – porażkę i sukces…
Zdjęcia: Krzysztof Nycek, Silne-Studio.
świetny wpis
„Ja najchętniej rzuciłbym ten rajd w cholerę i położył się na trawie i gapił w niebo.”
ta myśl nachodzi mnie zwykle, chyba że leży śnieg 😉
Podziwiam:-)
Też bym chciał przeżyć tyle przygód, ale na razie muszą mi wystarczyć góry i od tego roku wezmę udział w przynajmniej dwóch „100” no i podejmę znów
wyzwanie jakim jest dla mnie”Przejście dookoła kotliny jeleniogórskiej”, bo te 45 km robi różnice. A porażki tylko zachęcają do kolejnych startów, podziwiam twój upór, wolę walki. Czytałem wiele twoich wpisów, ale ten robi szczególne wrażenie:-)
Świetna relacja, ciekawe emocje, dzieki za wpis!
Aż ciśnie się na usta pytanie jak do Waszego startu podchodził Petro, dlaczego nie naciskał na Ciebie nim się wycofaliście. Z tego co pamietam, gdy spotkaliśmy się na przepaku w Trójstyku (Wy i my wycofaliśmy się) Petro jakby się cieszył?!
Ja byłem rozczarowany gdy podjeliśmy decyzję o wycofie, choć powody mieliśmy oczywiste:
http://sherpas.pl/rt/articles/38/rajd-wisly-2009
Zgadzam się z Martą. Ten wpis jest po prostu świetny.
Dzięki za miłe słowa 🙂 . Bardzo przyjemnie mi się pisało tę relację, miałem dobry materiał na tekst, więc i wyszło coś ciekawego.
Sahib,
Petro, jak zawsze, podchodzi do rajdowania w myśl zasady run4fun. Gdyby trzeba było, to by napierał dalej, ale sam naciskał nie będzie. Znam doskonale jego podejście, które zresztą mi się podoba, ale cóż, czasem potrzeba kogoś kto Cię zmotywuje do dalszej walki, gdy Ty sam nie jesteś w stanie tego uczynić. Oczywiście, żeby to było jasne, nie mam do niego o to pretensji!
Wycof, jaki by nie był, zawsze będzie rozczarowaniem…
Zapomniałbym 🙂 .
Ilona, witaj na PK4! 🙂 .
No co Ty, Kuerti, stylem amerykańskim powinieneś trzymać wszystkie numery startowe i medale w wielkim pęku, i wytapetować sobie nimi mieszkanie.
Nie ma to jak cały wachlarz emocji w rajdach. Te są twoje, a każdy ma swój własny zestaw tym co nim targało.
Chylę czoła przed Petrem.
Podziwiam Jego zdrowe podejście do udziału w tego typu imprezach. Z tego co piszesz, Petro cieszył się czasem spędzonym z Tobą na tym rajdzie. Ściganie, rywalizacja, postrzeganie przez otoczenie najwyraźniej miał w wiadomym miejscu.
Ale może się mylę? Halo, Petro! Odezwij się 😉
„Z perspektywy czasu widać te zależności, okazuje się, że medal jest tylko jeden, ale ma dwie strony – porażkę i sukces…”
Czyli w koncu prawdziwe sportowe podejscie do rajdowania 🙂
Przyjemnosc przyjemnoscia, zabawa zabawa ale w gruncie rzeczy jednak konkurujemy z innymi czy tez sami z soba zamiast zostac w domu i isc na spacer.
Marcin,
Napisz co Tobą „potargało”, ja dość emocjonalnie podchodzę do rajdowania (a przynajmniej podczas pisania relacji, bo oczywistym jest, że w trakcie zawodów o takich sprawach aż tak wiele się nie myśli…).
Sahib,
Uważasz, że rywalizacja nie jest zdrowa?
Adamo,
Bez konkurencji to ja bym się w te rajdy nie bawił, zresztą, wtedy mówilibyśmy o turystyce, a nie o ściganiu się…
Sahibie drogi!
Ja jestem tak jakby leniwy a wtedy byłem jeszcze świeżo utuczony. W związku z czym:
a) przebywanie w górach na łonie przyrody podobało mi się
b) męczenie się w trasie nie podobało mi się.
Byłem nieprzygotowany do rajdu i nie miałem przedniego hamulca w rowerze, ale za to chwilowo miałem dobrą łydkę, w związku z czym:
a) podjeżdżanie na rowerze podobało mi się
b) zjeżdżanie już trochę mniej a w terenie to już w ogóle
Z bieganiem miałem odwrotnie z powodu podtuczenia.
Ja swojego zdrowego podejścia nie podziwiam, bo jest to podejście turystyczne – łatwe. Rajdy to ściganie a zdrowym podejściem się rajdów nie wygrywa (albo nawet nie kończy). Kapitanem teamu to ja bym być nie mógł.
W ogóle, to nie przypominam sobie, żebym był mocniejszy na tym rajdzie od Grzesia, po prostu byłem w lepszym humorze, bo nie miałem oczekiwań. Faktycznie bawiłem się tam dobrze, pogoda była ładna, rolki, których się bałem, były fajne i bez najmniejszego żalu a nawet z ulgą się wycofałem – spędzilismy miły weekend i jak dla mnie to jest ok.
Petro,
nie mogę się doczekać okazji, żeby na własnej skórze zakosztować Twojego „turystycznego lenistwa”
Obawiam się, że mógłbym nie wykszesać z siebie dość sił by dotrzymać kroku Twojemu turystycznemu rajdowaniu 😉
Kuerti,
oczywiście masz rację – rywalizacja jest niezbędna i bardzo mobilizująca na zawodach
niestety w moim wypadku za rywalizacją ciągnie się ogon oczekiwań
czasem po rywalizacji nie ma już śladu a oczekiwania domagają się spełniania
zapewne dobrze wiesz, co mówią różne mądre, łyse i skośnookie głowy na temat oczekiwań i tego do czego prowadzą…
no właśnie, a jak z ROLKAMI???
Życie dopisało kolejny akapit do naszych dywagacji o rywalizacji, oczekiwaniach i porażkach.
http://www.team360.pl/node/1012
„czasem po rywalizacji nie ma już śladu a oczekiwania domagają się spełniania”
W takich momentach przydałoby się przełączać na podejście Piotrka.. Czyli od początku nastawienie na ściganie, danie z siebie wszystkiego, ale przy zachowaniu elastyczności w podejściu do tego, co dzieje się na trasie. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić..
A co do PWC… masakra.. nie wiem co powiedzieć. Nie wiem jak bardzo trzeba być „zniszczonym”, żeby aż tak się załamać…
PS. Rolki… Byłem 2 razy na łyżwach 😀 .
noo… łyżwy się liczą, super
Witaj mistrzu pióra !
Cytat
To one przypominają mi te wszystkie piękne, a czasem i smutne chwile spędzone w dziwnych miejscach, z dziwnymi ludźmi.
Dlaczego dziwnymi? Co w tych ludziach widzisz dziwnego?
Czy cytat z Olgi Tokarczuk pochdzi z „Biegunów”. Przyznam, że jeszcze nie czytałem. Fajna ksiązka ?
Jak definiujesz długie wybieganie? Czesem czy km? Czy tym i tym? Ile to jest w Twoim wypadku?
Jakie oświetlenie miałeś na NM?
Jak radziłeś sobie z piciem aby nie zamarzło?
Czy kurtkę masz „oddychającą”? Jak bardzo ?
Ja mam problem z kurtka. Zatrzymuje pot, który ścieka po rękach. Planuje ją wymienić.
„Świński bieg” – ja tak biegam. Niestety. Wolno. Szczególnie widzę to jak słońce rzuca cień na drogę. Cień biegnie wolno.
Wiatr z Mrozem wejdą w spółkę…fajne. Masz talent chłopie.
Faktycznie, fajny wpis. Brawa za pomysł.
Pozdr..
Kaseja senior
dziwny = nie posiadający telewizora 😀 szydełkujący na przepakach i wożący tackę z cykorią w kieszeniach kolarskiej koszulki
Maciej,
Zawstydzasz mnie :).
Dlaczego dziwnymi? Co w tych ludziach widzisz dziwnego?
Zdarza mi się używać tego typu słów na opis rajdowej pasji, czy ludzi, którzy się nią zajmują i zawsze jest to pozytywne skojarzenie. Dziwni, czyli nietypowi, nieszablonowi, ciekawi, inspirujący.
Czy cytat z Olgi Tokarczuk pochdzi z “Biegunów”. Przyznam, że jeszcze nie czytałem. Fajna ksiązka ?
Tak, to cytat z Biegunów! Nie czytałem nic innego Tokarczuk, więc nie wiem jak to się ma do innych jej dzieł, ale mi „Bieguni” bardzo się spodobali. Jest tam wiele ciekawych myśli. W zasadzie to zbiór krótkich historyjek, niektóre naprawdę ciekawe – zapisałem sobie sporo cytatów 🙂 . Ja ze swojej strony polecam!
Jak definiujesz długie wybieganie? Czesem czy km? Czy tym i tym? Ile to jest w Twoim wypadku?
20km albo 2h biegu. Niestety, ale od stycznia w zasadzie nie robię tak długich treningów 🙁 . Jak się jednak po Włóczykiju okazało – to, co wybiegane w poprzednich miesiącach zostaje w nogach. No i przede wszystkim – ODPOCZYNEK!!! Napiszę o tym wkrótce większy tekst, bo chyba odkryłem ważny element układanki, nie przypadkiem tak dobrze się czułem na ostatnich zawodach, w których brałem udział…
Jakie oświetlenie miałeś na NM?
Sigma Powerled Black. Udało mi się ją dostać za 450zł.. teraz kosztuje znacznie więcej. Ale ja polecam! Świetny sprzęt!
Jak radziłeś sobie z piciem aby nie zamarzło?
Z tym mam spory problem, na biegu zamarzł mi camel – musiałem pić otwierając go całego. Generalnie muszę nad tym popracować przed kolejną zimą. Dobrym patentem na pewno jest trzymanie plecaka pod kurtką..
Czy kurtkę masz “oddychającą”? Jak bardzo ?
Kurtkę mam taką: http://pk4.pl/?p=279 . Jest świetna! Oddycha jak trzeba – zimą nie ma żadnych problemów!
“Świński bieg” – ja tak biegam. Niestety. Wolno. Szczególnie widzę to jak słońce rzuca cień na drogę. Cień biegnie wolno.
Jeśli będziesz w stanie biec tak przez 10h, to… to czym się przejmować? 🙂 . To wszystko jest to do wytrenowania, ja też biegam trochę koślawo. W Międzyzdrojach, latem, widuję czasami tych młodych biegaczy na średnich dystansach, chłopaki chudziutkie jak tyczki, ale jak oni pięknie biegają! Przyjemnie popatrzeć! Nie to, co na nas, amatorów, my biegamy po prostu fatalnie, jesteśmy biegającymi antyreklamami biegania 🙂 .
Dzięki za odpowiedzi.
Co do Tokarczuk, to ja zaczynałem od „Prawiek i inne czasy”. To jest jedna z tych książek, która zrobiła na mnie duuuuże wrażenie. Chcę do niej wrócić. Ciekawe czy teraz będę ją równie zachwycony jak za pierwszym razem ?
Ostanio Olga wydała kryminał. Myślę, że warto abyś go wziął jak będziesz gdziesz jechał pociagiem. Czyta sie łatwo i przyjemnie. Jest też parę ciekawych przemyśleń. Tytuł: Prowadź swój pług przez kości umarłych.
Sigma, to rozumien lampa na kierę?
Ja też staram sie wynotowywać z czytanej lektury. Jak byłem w Twoim wieku to dużo notowałem. Teraz mniej.
Zawsze cenilem Tokarczuk, ale „Bieguni” to totalne rozczarowanie. Nie dałem rady doczytać do końca. Nie rozumiem, o czym jest ta książka ani jej głębszego sensu. Uwodzenie pięknym językiem bez treści. Nie czaję zachwytu nad nią. Albo jestem do tej książki za mało inteligentny, albo inni boją się ja skrytykować w obawie, że zostaną posądzeni o brak inteligencji i wrażliwości.
hehe, No rzeczywiście fajny wpis. Dwie strony medalu pokazane przednio, „Raz na wozie raz w nawozie” jak kiedyś napisał Rocha 🙂
Najgorsze jest w tym wszystkim to, że trudno przewidzieć przed rajdem, co ci się na nim przytrafi. Czasem ostro trenowałeś, jedziesz więc z wielkimi oczekiwaniami i …. dupa w krzakach. Coś zawiodło a ty nawet nie wiesz dlaczego. Czujesz się niesprawiedliwie skrzywdzony. Inny przypadek: trenowałeś od niechcenia, po drodze pełno przerw spowodowanych kontuzjami bądź serią wesel na które akurat zaprosili cię znajomi. Jedziesz bez przekonania, mówisz sobie, że to wyjazd taki bardziej treningowy, turystyczny. Aby ukończyć, start na luzie. I co? I zajmujesz niespodziewanie wysokie miejsce, wykręcasz świetny wynik.
Cholerna nieprzewidywalność, jak bombonierka czekoladek Wedla. Ale kurcze lubię to 🙂
Maciej,
W tym roku na pewno sięgnę jeszcze po coś z dorobku Olgi. Bieguni byli dość specyficzni, chciałbym zobaczyć jak Tokarczuk odnajduje się w innych formach.
Sigma oczywiście na kierę.
A dlaczego teraz mniej notujesz? Mniej rzeczy Cię zaskakuje, intryguje, czy po prostu zwyczajne lenistwo? (ja mam sporo zaległych cytatów z „Cud W Andach – Parrado Nando, Rause Vince, zgrałem sobie je do audio i nie chce mi się ich przepisać 🙁 , a warto, bo książka jest świetna i wiele zdań mi się bardzo spodobało..).
Hubert,
Generalnie wolę książki, które opowiadają jakąś spójną historię, w której mogę się zatopić. Bieguni to nie jest taka książka. Rzeczywiście te historyjki nie są w jakiś sposób ze sobą powiązane. Odnoszę wrażenie, że po prostu OT chciała przelać na papier kilka swoich myśli, które jej krążyły po głowie. Mnie się te myśli spodobały.
Paweł,
Sam już nie wiem co o tym myśleć. Ostatnie moje starty, tak mniej więcej począwszy od feralnego rajdu Wisły, aż do teraz układają się w jakiś sensowny ciąg. Chyba zidentyfikowałem swój główny problem, wyciągnąłem wnioski i jest już lepiej. Wkróce napiszę o tym na PK4.