Przemyślenia no image

Opublikowany 26 września 2008 | autor Grzegorz Łuczko

24

Doświadczanie bólu

Lubię wcześniej wiedzieć o czym będę pisał, zwykle mam rozpiskę na najbliższych kilka tygodni, nie ma więc takiej sytuacji, w której nie miałbym pojęcia co wrzucić na bloga. Rzadko jednak piszę teksty z wyprzedzeniem, najczęściej zostawiam sobie tą przyjemność na specjalne okazje – kilka dni po Przejściu dookoła Kotliny Jeleniogórskiej jest właśnie taki szczególny czas. A przynajmniej wydawało mi się, że taki będzie. No bo kiedy pisać o bólu jeśli nie po pokonaniu 145 kilometrów po górach? Oczyma wyobraźni widziałem siebie zaciskającego z bólu zęby i stawiającego kolejne niezdarne kroki. Okazało się jednak, że wcale nie było tak źle, nie miałem ani jednego odcisku i nie było po co zaciskać zębów. W pewnym sensie poczułem się więc rozczarowany.

Ale z drugiej strony staramy się przecież unikać w życiu bólu, cierpienia i wszelkich niewygód, nieprawdaż? A jednak startując w rajdach czy to przygodowych czy pieszych świadomie pchamy się w najgorsze, wiecie te wszystki odciski, odparzenia, obtarcia i inne przeklęte rzeczy, które tak utrudniają nam rajdowe życie. Generalnie można postawić znak równości pomiędzy rajdami a bólem. Może z tym tylko zastrzeżeniem, że w rajdach przygodowych bardziej we znaki daje się ogólne zmęczenie niż np. walka z odciskami (przynajmniej w tych krótszych zawodach). Podobnie jest z bieganiem czy jazdą na rowerze, gdzie bardziej chodzi o pokonanie jakiegoś dystansu w jak najszybszym czasie – a co za tym idzie ocieranie się o granice naszej wytrzymałości, niż samo pokonanie dystansu. Przyjęło się natomiast określać setki mianem kasujących, w domyślę takich, które doszczętnie niszczą nasze stopy i katują mięśnie.

Być może gdyby zupełnie wyeliminować ból z naszych zmagań to straciłyby swój smak. Bo czy nie chodzi o to, by pokonać siebie? Zobaczyć na ile nas stać i ile potrafimy znieść? Jakież to bohaterskie, co? Jesteśmy tacy twardzi, pomimo cierpienia i znoju brniemy dalej, zaciskamy zęby w grymasie bólu i po wielu godzinach morderczej wędrówki ku zatraceniu przekraczamy metę… Gdyby nie było żadnych niedogodności to czy meta smakowałaby tak wybornie? Jestem pewien, że nie!

Problem w tym jednak, że nikt z nas nie chce cierpieć. Cała więc ta bohaterskość wychodzi nam nieco przypadkiem, od niechcenia. Oczywiście to nic złego. Nikt z nas przecież nie zakłada przed startem, że doprowadzi się do takiego stanu, w którym będzie miał cholerne problemy, żeby poruszać się dalej. Celem jest pokonanie dystansu, a nie zmagania z bólem. Jednakże musimy zdawać sobie sprawę z tego, że ten pojawić się może i mieć plan działania na tą okoliczność. Przed startem w Przejściu wiedziałem, że jeśli skasuję sobie stopy na 70-80 kilometrze to nie znajdę w sobie takiej siły, żeby iść dalej.

Często przychodziło mi zmagać się z odciskami – niemalże każdy start w setce naznaczony jest mniejszymi bądź większymi polami bitew, niestety nierzadko bitew przegranych. Zadaje sobie co jakiś czas pytanie czy warto? Czy warto przecierpieć x godzin dla satysfakcji na mecie? Najłatwiej byłoby powiedzieć, tak! Zawsze warto. Ale czy na pewno? Pewnie, że zawsze na mecie będziemy czuć satysfakcję z faktu, że udało nam się pokonać taki a taki dystans mimo wielkiego cierpienia. Nie wątpie w to. Moja najdramatyczniejsze doświadczenie tego typu to start w Maratonie Piasków, 3 dnia na ostatnim 125 kilometrowym etapie już w okolicach 80 kilometra na stopach zrobiła mi się miazga z odcisków. Kolejne kilometry i godziny wspominam jako jedno wielkie dośwadczenie bólu, każdy krok był męką, tempo spadło dramatycznie a ja posuwałem się naprzód w tej gehennie. Na mecie nie byłem nawet w stanie się cieszyć, padłem do namiotu i przez kilka godzin pojękiwałem z bólu.

To było jednak niczym wobce tego poczucia dumy, które zrodziło się we mnie podczas tej koszmarnej wędrówki. Tego nie można nigdzie kupić, to trzeba przeżyć, doświadczyć. Jednocześnie byłem przekonany, że tym razem jeśli znów stanę u progu takiego doświadczenia, to nie poradzę sobię. Po prostu nie będę w stanie… Bo to nie jest tak, że im więcej startów mamy na koncie tym mniej boli, jak już zacznie boleć, to boli zawsze tak samo. Zmienia się nasze nastawienie, umiejętność przeciwdziałania takim stanom, nigdy jednak intensywność bólu. W pewnym sensie tamto doświadczenie, mimo że tak pozytywnie na mnie wpłynęło okazało się destrukcyjne. Wiem teraz, że jestem w stanie przetrwać taki koszmar i jednocześnie nie palę się żeby przechodzić przez to kolejny raz.

Ile razy można sobie udowadniać, że potrafię, że mogę i jestem w stanie? Jeśli pokonałem setkę raz czy drugi, zarówno bez większych problemów z odciskami jak i przy wielkim cierpieniu to czy znajdę w sobie siły, żeby tak się męczyć tylko po to, żeby przekroczyć linię mety? Ja naprawdę już nie muszę sobie tego udowadniać, wiem na co mnie stać i wiem, że jestem w stanie osiągnąć te cele, które sobie założyłem. Jeśli więc trafię na nieprzewidziane okoliczności w postaci dręczących odcisków to może mam prawo zejść z trasy i nie robić sobie wyrzutów?

Nie wydaję mi się jednak, żeby tak było. Zawsze pozostanie to dręczące uczucie zawodu. Stając na linii startu nie zakładam, że polegnę, zawsze wierzę w to, że uda mi się dotrzeć na linię mety. Dlatego też uważam, że zawsze powinniśmy dążyć do tego za wszelką cenę. Jeśli nie grozi nam kontuzja to rezygnacja zawsze będzie słabością. Można asekurować się tak jak ja to zrobiłem w przypadku Przejścia, wmawiałem sobie, że jeśli z moimi stopami źle zacznie dziać się jeszcze przed pokonaniem 100 kilometra to spodziewane cierpienie będzie zbyt duże abym był w stanie kontynuować dalej. Ale przecież to nie jest tak, że nic nie zależy ode mnie! Stając na linii startu muszę być pewien, że zrobiłem wszystko aby pokonać trasę jak najszybciej. Jeśli jestem w słabszej dyspozycji to nie forsuję tempa, jeśli jest kiepska pogoda przykładam większą wagę do butów i tego, co dzieje się z moimi stopami. W ten sposób nigdy nie można powiedzieć, że spodziewane cierpienie byłoby zbyt wielkie, bo sami, na własne życzenie sobie je zafundowaliśmy. Nie ma dla nas więc usprawiedliwienia…

Ilekroć wspomnę swoje męczarnie na setkowych, czy górskich trasach to zawsze pojawia się jakiś błąd, który popełniłem, a który doprowadzić mnie do sytuacji granicznej, w której decydowały się moje dalsze losy, napieram dalej czy rezygnuje? Jakkolwiek czułbym się dumny z ukończenia Maratonu Piasków po tak wielkiej męczarni to tak naprawdę zafundowałem ją sobie na własne życzenie. Gdybym zabrał więcej zapasowych par skarpet to prawdopodobnie obyło by się bez takiego piekła. To doświadczenie i obawa przed tym, co może się stać z moimi stopami sprawiła, że na Przejściu dbanie o stopy stało się moją obsesją.

Zawsze będę powtarzał więc, że rezygnacja jest oznaką słabości. Nie znajduję dla niej usprawiedliwienia (poza oczywistymi przypadkami, kontuzja, pomoc innemu uczestnikowi itp.) bez względu na to czy jest to słabość naszego charakteru czy błędy popełnione w czasie rajdu. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego jak łatwo o tym pisać, a jak ciężko reprezentować taką postawę na codzień. Może to tylko tak fajnie wygląda, gdy w tym momencie pewną ręką nakreślam postawę prawdziwego wojownika, który nigdy nie odpuszcza. A przecież każdy z nas chciałby być takim fajterem, co nie? Być może nawet w tej chwili tak właśnie się czuję, jak pieprzony twardziel, myślę sobie, że jestem twardy bo zrobiłem 150 kilometrów po górach.

Problem w tym, że to cholernie nietrwałe uczucie. To jest coś o co cały czas trzeba walczyć. Wiem, że na następnych zawodach znów przyjdzie moment zwątpienia, ta chwila, w której znów zapytam się sam siebie, czy to kurwa ma jakiś sens? I wiem, że zawsze mogę przegrać. Nie wykupiłem abonamentu na bycie twardzielem, prawdziwi twardziele istnieją tylko w filmach. Parafrazując znane powiedzenie piłkarskie, jesteśmy tyle warci ile nasze ostatnie zawody…

No to, co? Jesteście twardzielami? Czym jest dla Was ból i ile jesteście w stanie przecierpieć, żeby ujrzeć metę?

PS. Pamiętajcie, że Superhiroł nigdy się nie poddaje!
PS2. Obrzydliwa fotka (więcej szczegółów po kliknięciu w miniaturkę) zrobiona została po Maratonie Piasków.


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



24 Responses to Doświadczanie bólu

  1. Mickey mówi:

    Startując głównie w imprezach rowerowych nie mam takich doświadczeń z bólem i pokonywaniem go. Zawsze ze współczuciem obserwowałem zombiaków człapiących po szkole po spotkaniu z trasą pieszą Harpa i jednoczesną ulgą, że wybrałem inną trasę. Rower jednak tak nie kasuje organizmu; nawet po 24h Liro nie walczyłem z bólem, tylko z ogólnym zmęczeniem i sennością. Jedyne myśli o rezygnacji jakie mnie ostatnio nawiedzały podczas startów to brak perspektyw na dobry wynik który gdzieś tam podświadomie sobie zakładałem, ale to już wykracza poza temat bólu. Chętnie jednak poczytam opinie innych o walce z bólem na rajdach 🙂

  2. Kuerti mówi:

    Mickey,

    Ale tylko zastanawiałeś się? Czy z ww. powodów zdarzyło Ci się zrezygnować w trakcie rajdu? Co znaczy, że brakowało perspektyw na dobry wynik? Brak formy i za duża ambicja czy błędy na trasie?

    Na rowerze ból pojawić się może chyba tylko na naprawdę dużych dystansach, gdzie x godzin zmuszeni jesteśmy siedzieć na twardym siodełku 🙂 .

  3. Paweł mówi:

    Napisałeś że setki zwykło się określać mianem kasujących ponieważ stopy ostro dostają w dupę. Rzeczywiście chyba wiele osób daje popalić swoim stopom na tych zawodach ale to wynika raczej nie z dystansu tylko z niewiedzy zawodników jak o stopy zadbać. Z przerażeniem pomieszanym ze współczuciem patrzę na filmy z Harpagana w którym niczego nieświadomi ludzie idą sobie w najlepsze w wojskowych buciorach. Ciekawe czy zmieniają na rajdzie skarpetki? Nie chcę się tu wcale wymądrzać bo ja idąc pierwszy raz wcale lepszego obuwia nie miałem (Pamiętasz Grzesiek jak pisałem o pantofelkach „Heavy Duty” i skarpetkach z CCC). W każdym razie nie będzie to nic odkrywczego jeśli napiszę, że tych wielkich katuszy związanych ze stopami w większości przypadków da się uniknąć. Potrzeba wiedzy i wyposażenia. Chyba, że mamy pecha i na dzień dobry przemoczymy buty..

    Mi na szczęście udało się uniknąć na setkach (całych dwóch które ukończyłem) większych problemów ze stopami. Przeżywałem trudności innego rodzaju. Związane były głównie z całkowitym przemoczeniem i poważnym wyziębieniem organizmu spowodowanym nieodpowiednim ubraniem. Także senność dawała mi się nieraz we znaki. Buty jakoś jak do tej pory miałem odpowiednie, skarpety często zmieniałem.

    Ile dam radę wytrzymać? Jaki ból znieść? Tego nie powiem bo nie wiem. Siedząc sobie wygodnie w fotelu trudno to ocenić i deklarować że ja to wytrzymam tyle a tyle. Okaże się w praniu czyli na zawodach.

    W każdym razie wydaje się że jeśli są to tylko obtarcia i odciski to chyba lepiej znosić ten fizyczny ból na trasie niż później cierpieć moralny ból w domu. Mam tu na myśli wstyd, żal i pretensje do samego siebie, że się za szybko poddało z powodu paru odcisków. A do mety było już tylko kilkanaście kilometrów…

  4. Kuerti mówi:

    Już Ci to pisałem, masz wielkiego farta, ale jednocześnie tracisz pewne doświadczenie, przez które moim zdaniem przejść powinien każdy rajdowiec, ale nie ma nic straconego, prędzej czy później Ciebie również dopadnie odciskowa zmora 🙂 .

    Piszesz, że lepiej znosić ból niż zmagać się z późniejszym rozczarowaniem, a co jeśli już skończyłeś kilka setek i idziesz (wleczesz się) na niesatysfakcjonujący Ciebie czas, jest sens się kasować? W tekście napisałem, że jeśli znajdziemy się w takiej sytuacji to tylko z naszej winy (za mocne tempo itd.), ale jeśli już staniemy z nią oko w oko, to co wtedy?

    Napisałem, że nie można się poddawać, ale powiem szczerze, że nie wiem jakbym się zachował będąc na trasie a nie przed komputerem… Teraz mam nadzieje, że nie będę już robił błędów, ale kto wie co mnie jeszcze czeka? Na pewno kiedyś życie dopisze epilog do moich wątpliwości, zobaczymy jaki ze mnie twardziel 😉 .

  5. Paweł mówi:

    Jeśli idziemy na niesatysfakcjonujący nas czas ale stopy jeszcze dają radę to trzeba iść do końca. Rekordu tym razem nie będzie ale poćwiczymy nawigację. Tego nigdy za wiele. A jak jeszcze mamy skasowane stopy? Cholera, myślę że chyba trzeba pomimo wszystko iść dalej. Z powodów które wspomniałem powyżej. Kac moralny z powodu szybkiego wymięknięcia „goi” się znacznie dłużej niż odciski i obtarcia. Te zewnętrzne obrażenia w tydzień są zaleczone i można znowu brykać po polach jak za dawnych, dobrych czasów. A za wczesne zejście? Ja do dziś sobie myślę, że np. na Skorpionie to mogłem jeszcze zacisnąć zęby i złapać chociaż jeszcze jeden PK, tylko jeden cholerny PK a byłbym dużo wyżej w klasyfikacji…

    Podsumowując: KASOWAĆ! KASOWAĆ! i jeszcze raz KASOWAĆ! o ile tylko nie grozi poważna kontuzja. Grzesiek, no przecież tu nie chodzi tylko o czas czy kolejność. To jest też walka z samym sobą. Ona przecież przynosi wspaniałą satysfakcję. Chociażby ten Maraton Piasków o którym piszesz; sam przyznajesz, że po ukończeniu byłeś dumny, że ukończyłeś, że wytrwałeś. Po odciskach już dawno nie ma śladu a duma i satysfakcja pozostaje.

    Wrócę jeszcze raz do Skorpiona. Tam bardzo podobała mi się postawa dwójki zawodników: Anny Trykozko i Leszka Hermana – Iżyckiego. Oni wiedzieli, że nie zdąża w limicie (i wedle regulaminu nie będą sklasyfikowani) a pomimo tego zostali w tę mroźną noc na trasie po to, by odnaleźć wszystkie PK. Warunki były ciężkie więc nie wątpię, że byli już bardzo zmęczeni. A mimo to szli dalej. Bardzo mi to zaimponowało.

    Nawet jeśli czas mamy nędzny i dowlekliśmy się w końcówce to i tak sami wiemy ile nas to kosztowało . Jeśli kosztowało wiele bólu i wytrwaliśmy to mimo nędznego czasu mamy powód do dumy.

    Ale teraz tak sobie pomyślałem: profesjonaliści w biegach długodystansowych tak nie robią. Maratończycy: oni biegną na z góry ustalony wynik i jeśli w pewnym momencie widzą że nie dają rady to schodzą z trasy. Nie walczą do końca. Ich nie interesuje byle ukończenie maratonu. Oni wolą oszczędzać organizm po to, by za 2 tygodnie – miesiąc pobiec kolejny maraton, już w lepszej formie. Jeśli u nas było by tak dużo setek i komuś zależało by na punktach do Pucharu Polski to wtedy być może takie przedwczesne zejście byłoby rozsądniejsze. Ale to tylko takie moje gdybanie.

    Ale napisałem. Teraz jak pojadę na jakieś zawody to będę musiał walczyć do upadłego. Inaczej będzie mi wstyd, że na forum siedząc w ciepłym foteliku takie rzeczy wypisuję a jak przyszło co do czego to poddałem się pierwszy :))

  6. Kuerti mówi:

    Zapomniałem napisać, Paweł, jeden z Twoich poprzednich kometarzy okazał się 2000! Gratuluje. I tym samym pozostała mi jeszcze tylko jedna nagroda od Yanka 🙂 .

    Bardziej mi chodziło właśnie o sytuację, w której ktoś walczy o wynik. A tak już bardzo konkretnie to zeszłorocznego Harpa. Spasowałem na 40km, nawet nie dlatego, że mnie coś bolało, po prostu tempo siadło a w raz z nim moja psycha. Liczyłem na dobry wynik. W sumie to już sam sobie odpowiedziałem, skoro tak mnie tamta sytuacja męczy to wiem, że powinienem napierać dalej 🙂 . Generalnie chodzi o to, żeby wykształcić w sobie takie podejście walki do końca bez względu na wszystko. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić 🙂 .

  7. Paweł mówi:

    Wygrałem jakąś układankę z Yankowego sklepu? Super! Bardzo mi się podobają te Jego łamigłówki.

    Takie kryzysy jak Twój na Harpie to trzeba po prostu przetrzymać. Ja na Kieracie miałem dwa, przychodziły myśli by zrezygnować ale po 0,5 godziny, godzinie, jak to przetrzymałem to czułem się dużo lepiej i mogłem spokojnie napierać dalej. Do dziś bardzo się cieszę, że się wtedy nie poddałem, że przetrzymałem kryzys. To takie małe, osobiste momenty chwały które człowiek później z przyjemnością wspomina.

  8. Ryba mówi:

    Kuerti, Paweł
    Czemu do cholery wszyscy chcą WALCZYĆ ZE SOBĄ ?? Czy organizm to mój wróg?
    Kiedyś też mi się wydawało, że taki debiut w setce do pokonanie swoich słabości, sprawdzenie granic swoich wytrzymałości udowodnienie sobie czegoś i tak dalej. No i „poudowadniałem” sobie kilka razy, a następnie zacząłem sobie współczuć. Lubię siebie. Lubię swoje stopy, tyłek i inne piękne części mojego ciała. Rok temu w Harpie zrobionym „prosto od biurka” z byle jakim czasem 22 czy 23h poczułem, że nie „jara” mnie już kończenie dla samego kończenia. Nie ma już z tego ani adrenaliny ani endorfin,a jest tylko głupie (dla mnie)kasowanie się i kolejna długa regeneracja, stopniowanie treningu (Paweł: tylko pozornie tydzień po 100k można na powrót hasać sobie po polach).
    Nie muszę sobie udowadniać, że kolejny raz pokonam 100 czy 125 za cenę totalnej eksploatacji, bez satysfakcji (piękny rym 🙂 )
    Przekraczanie granic tak. Poprawianie swoich osiągnięć – tak ale zdecydowanie odrzucam myśl o robieniu tego na granicy czy już poza możliwościami mojego kochanego organizmu. Poza tą granicą nie widzę i nie czuję nic poza pustką.
    Moja postawa jest bliższa „zawodniczej”: cel, przygotowania, start i zawsze założenie możliwości rezygnacji przy utracie motywacji (bo czas już mocna odbiegnie od zakładanego, bo okazuje się, że forma za słabo przygotowana na ten cel itp).
    Pewnie, że jak jest fanie i ciekawie mimo, że poniżej oczekiwań to napiera się dalej.
    Nie chcę jednak mieć w pamięci „zjazdowych”, skasowanych wspomnień z ostatnich godzin takiego napierania na siłę kiedy satysfakcja na mecie mi tego nie wynagrodzi.
    Jeżeli rezygnuję to świadomie i wtedy nie mam problemu z kacem moralnym, bo to świadomy wybór z jakiegoś powodu, dla jakiegoś celu. Na cholerę karać siebie później, że „nie dałeś rady”, „jesteś słaby”.
    Na Przejściu zrezygnowałem po 80 km i 18 godzinach napierania ale wspominam to jako najfajnieszy rajd zaraz po debiutach. Śmieję się do siebie z życzliwością na myśl, że nie przewidziałem, że w górach jest tyle gór 🙂 Dopiero w trakcie dotarło do mnie, że to co uważałem za ułatwienie czyli brak nawigacji, w tym wypadku jest dla mnie (nie lubiącego podejść) utrudnieniem, bo nijak nie da się tych górek ominąć. Był to mój najlepiej logistycznie przygotowany rajd. wszystko się sprawdziło – stąd tak wiele mam z tego satysfakcji. Zabrakło formy. 3 miesiące przygotowań okazało się za mało na tak trudny (zdecydowanie nie doceniony fizycznie)rajd, więc spokojnie, z rozsądku zrezygnowałem. Doczłapałbym w czasie zbliżonym do 38-40h i wiem, że satysfakcji już by z tego nie było.
    Wróciłem w przyzwoitym stanie w świetnym nastroju. Rajd po prostu okazał się za trudny bym go ukończył doznając satysfakcji poza skasowaniem.
    Jak dla mnie napieranie tylko w stylu FUN FIRST! czyli Radocha Przede Wszystkim !

    PS Ależ się rozpisałem ale akurat Kuerti poruszyłeś temat nad którym trochę myślałem ostatnio zastanawiając się czego oczekuję od swojego napierania.
    PS2 Każdy ma swoje napieranie. Użyte uogólnienia dotyczą tylko mojej osoby i broń boże nie zamierzam wymądrzać się na tema postaw, celów i ich realizacji przez innych.

  9. Kuerti mówi:

    Kurde, problem w tym, że rajdy są nieodłącznie związane z bólem, cierpieniem i jego przezwyciężaniem. Oczywiście, że mogą zdarzyć się starty, przez które prześliźniemy się prawie bez szwanku (minął ponad tydzień od Przejścia, czuję się co prawda nieźle, ale bieganie sprawia mi trudność, czyli nic za darmo), ale prędzej czy później trafimy na taki rajd, na którym będziemy musieli stawić czoła bólowi.

    To dlatego nie podoba mi się podejście Ryby. Bo nie zawsze będziemy w stanie kontrolować ten poziom wysiłku ponad pewną strefę komfortu. Widmo „kasacji” wisi nad nami nieustannie. Zgodzę się z tym, że jeśli ktoś skończył x setek to trudno będzie mu znaleźć motywację do kończenia (tylko kończenia!) kolejnej w ciężkim bólu.

    Ale jeśli robisz coś po raz pierwszy, vide Przejście, czy wtedy to poświęcenie nie będzie warte tego, żeby przesunąć swoją granicę możliwości? Nawet gdybyś miał dojść na metę w niesatysfakcjonującym Ciebie czasie. Piszesz, że masz podejście bardziej zawodnicze – ja też tak mam i dlatego zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli nie jesteśmy w stanie pokonać wielkiego bólu, ani sięgnąć po ostatnie krople rezerw i wycisnąć z siebie maks to nigdy nie wejdziemy na ten absolutny top.

    Oczywiście to też kwestia ambicji, bo można mieć różne cele i marzenia. To powyżej napisałem w kontekście wygrywania. A to mnie interesuje najbardziej.

    Żeby było miło i kulturalnie, to ja również napisałem ten komentarz w oparciu o moje podejście, które jest nieco inne niż Ryby. Nie chciałbym nikomu niczego narzucać. Robert fajnie to ujął, każdy ma swoje napieranie, co nie zmienia faktu, że można inspirować siebie nawzajem.

    Ps. Paweł, wiesz że jak przyjdzie nam wycofać się na jakichś zawodach to będziemy musieli się ostro tłumaczyć? 😉

  10. Paweł mówi:

    Kurcze, Ryba w tym co napisałeś jest też sporo racji. Myślę, ze widzimy to wszystko trochę inaczej bo mamy różne doświadczenia. Ja na przykład niewiele razy startowałem w setkach (4) a ukończyłem jeszcze mniej (2). To sprawia, że dla mnie frajdą jest samo ukończenie. Jestem trochę jak dziecko które nie znudziło się jeszcze nową zabawką. Cieszę się bardzo z każdego samodzielnie odnalezionego PK. Każdy rajd, to dla mnie spora przygoda.

    Ty masz na koncie więcej startów, setki trochę Ci spowszedniały. Samo przejście Cię nie rajcuje, chcesz wygrać lub co najmniej być w ścisłej czołówce. Masz bardziej sportowe niż ekstremalne podejście do tematu.

    Grzesiek z kolei patrzy też trochę inaczej niż ja na sprawę kryzysu. Dla Niego kryzys i ból to przede wszystkim skasowane stopy (wiem Ryba, że po setce więcej niż tydzień dochodzi się do siebie, trochę to naciągnąłem, przyznaję). Dla mnie kryzys to senność taka że się zataczam, mdłości lub całkowite przemoczenie połączone z wychłodzeniem.

    Wszyscy mamy trochę różne doświadczenia stąd chyba ta rozbieżność.

    Dodam tylko jeszcze jeden argument za tym by iść do końca. Jak ktoś zbiera punkty do Pucharu Polski w PMnO to lepiej dojść powiedzmy w środku stawki niż nie dojść w ogóle. Zawsze to ileś punktów więcej.

    No właśnie Grzesiek, ja tak piszę czego to ja bym nie zrobił, Ho,Ho – a jak przyjdzie do praktyki to co będzie? Kurdę, różnie może być, jestem przecież tylko człowiekiem. Obym nigdy nie skasował sobie stóp jak mi wróżysz:) W każdym razie jeśli przytrafią mi się odciski i obtarcia (tfu, tfu, oby nie) będę chciał iść dalej. Nie wiem czy do samej mety czy do następnego PK ale jak najdalej.
    Te moje buńczuczne deklaracje nie obejmują jednak przypadków kontuzji. To już jest poważna sprawa i jeśli zauważyłbym, że coś poważnego dzieje się powiedzmy z kolanem to zszedłbym z trasy bez żalu. Wolę mieć nieukończony rajd niż przez następne pół roku biegać po lekarzach zamiast na treningach i zawodach.

  11. Hiubi mówi:

    Krewe, pot i łzy. Straszny kult bólu się tu rozpanoszył. A dlaczego wlaściwie?
    Pewnie że każdy na początku chce się spprawdzić. Zobaczyć ile jest się w stanie znieść. Ale po kilku rajdach/setkach perwpektywa musi zmienić się. Ile razy można się sprawdzać, na dodatej w podobnych warunkach lub na podobnym dystansie. raz w roku? 6 razy w roku? Amoże co miesiac. co miesiąc się skatować do nieprzywzwoitości? Tylko czy to aby nie spowszednieje?
    Należy umieć wybrać co jest naprawde ważne. Podczas tych imprez można rzeczywiscie upodlić się do nieprzytomności. Ale nie wolno tego robić za każdym razem. szkoda zdrpwia. mam tylko jedno ciało, nie tak już młode jak bym chciał. Chciałbym aby jeszcze ze 40 lat funkcjonowało w niezłym stanie, więc mogę skasowac się 2 razy w roku, ale nie częsciej. M. in. dlatego odpuścilem sobie setki w których bywałem niezły, a zostalem przy rajdach które tak nie kasują.
    Skonczyłem 5 setek. za każdym razem bardzo bolało. Dziś jestem słabszy fizycznie niż wtedy, a nie rajcuje mnie ściganie gdy mój czas będzie o 8 godzin gorszy niż ten sprzed 3-4 lat. bo bolało będzie tak samo mocno a rezultat będzie słabszy.
    Precz z kultem bólu. Rajdujmy dla radosci a nie katorgi.

  12. Kuerti mówi:

    Hubert,

    A to nie jest właśnie tak, że rajdowcy to tacy twardziele, którzy nigdy się nie poddają? Czy przypadkiem sami nie wytworzyliśmy tego kultu fajterów? Sam wspominasz o bólu przy okazji swoich startów, tego nie da się więc uniknąć. Jak uniknąć czegoś co jest wpisane w istotę danej dyscypliny?

    Masz rację, że nie można sprawdzać się w nieskończoność. Myślę, że na pytanie czy to ma sens powinien odpowiedzieć każdy sam sobie. Być może zbyt pochopnie odmówiłem sobie prawa do rezygnacji, choć w tekście zaprezentowałem bardziej postawę życzeniową niż to jak sytuacja wyglądać może w rzeczywistości.

    Jeśli za 3 tygodnie na Harpaganie skasuję sobie stopy na 70 kilometrze tak, że będę musiał ostro zaciskać zęby poruszając się ślimaczym tempem to zrezygnuję. Nie znajdę w sobie takiej motywacji, żeby go ukończyć. Jednocześnie będę wiedział, że popełniłem w którymś momencie straszny błąd i to będzie ta moja słabość.

    Nie chcę tutaj gloryfikować bólu, ja również dążę do tego, żeby rajdowanie było miłe i przyjemne (vide przykład z soboty, Piotrek Szaciłowski ustanowił nowy – kosimczny – rekord na orienterskiej setce, na Jesiennych Trudach uzyskał czas 11:50! Start o 8 rano, koniec przed zmrokiem.. czysty fun, no nie? ). Cieszę się, że na Przejściu uczyniłem milowy krok w tym kierunku.

  13. Mickey mówi:

    Kureti, właściwie to myśli o rezygnacji czyli natychmiastowym zjeździe do bazy nie miałem wcale 🙂 Z powodów błędów nawigacyjnych, wyboru złych wariantów itp. widziałem, że nie mam absolutnych szans na zrobienie całości (ta drobna różnica między trasą pieszą a rowerową Harpa) więc odechciało mi się robić długich przelotów po cenne punkty kontrolne. Przeszedłem w tryb FUN i zaliczałem punkty ciekawe. Było super, ale pod koniec odpuściłem jeden punkt (nawet nie spróbowałem) na który miałem duże szanse. Wszystko było by ok gdyby nie fakt, że zaliczając go przesunąłbym się mocno w klasyfikacji i zajął całkiem przyzwoite miejsce mimo opcji FUN. Kac straszliwy, jak widać trzeba walczyć do końca. Perspektywa spóźnienia które niweczy cały dotychczasowy wysiłek trochę paraliżuje. Z drugiej strony, kto nie ryzykuje ten nie wygrywa.

  14. Paweł mówi:

    Kurdę, Chłopaki, z tym kultem bólu to nie jest tak. Ja wcale nie chcę się na siłę kasować, też lubię swój tyłek podobnie jak Ryba. Po prostu na rajdzie chcę zrobić wszystko (lub prawie wszystko) by osiągnąć jak najlepszy wynik. Jestem w stanie znosić niewygody wyziębienia i niewyspania i myślę że zniósłbym i odciski. Ale ja wcale tego nie pragnę, wręcz przeciwnie, oby jak najdalej od takich rzeczy!

    Dla mnie ideałem jest brać udział w tych zawodach tak jak robią to ludzie z czołówki. Dybek na przykład. Nie widziałem by On po Kieracie jakoś strasznie utykał (w przeciwieństwie do mnie). Pewnie stopy miał w dobrym stanie. I ja też bym tak chciał: wykręcać jak najlepsze czasy i jednocześnie wracać z całymi, nieskasowanymi stopami. I ponadto wracać po o połowę krótszym czasie, móc pójść znacznie szybciej spać. Czyż to nie piękne?

    No właśnie ale do tego trzeba długiego i mądrego treningu oraz dobrego wyposażenia i doświadczenia. I wcale nie trzeba wracać po każdej setce skasowanym. Przecież zwykle najbardziej skasowani wracają nowicjusze.

    A skoro trening to podstawa uniknięcia kasacji to kończę już to pisarstwo i idę dygać brzuszki.

    Pozdrawiam:)

  15. wojo mówi:

    Witam wszystkich.
    Jakoś dawno się nie odzywałem. Przygotowania JT pochłaniały znaczną część wolnego czasu.
    Czytałem wyżej ze zacne grono PK4 wie o wyniku Piotra Szciłowskiego.
    Muszę powiedzieć, iż wielkie było moje zdziwienie kiedy to Piotr wbiegł na metę osiągając ten niesamowity wynik. Jestem pod ogromnym wrażeniem jego wyczyny. Jednocześnie zapowiadane pobicie rekordu na Trasie TP 50 zostało poprawione przez obrońcę tytułu z roku 2007 –Bartosza Woźniaka. Pokonał on trasę w czasie 6.01. Na dodatek dnia następnego wystartował we Flora Maraton Warszawski w którym uzyskał czas 3.58.07.
    Niesamowity wyczyn.
    Pozdrawiam
    wojo

  16. Ryba mówi:

    Paweł
    wcale nie taki wyjadacz ze mnie (ukończyłem raptem 6 setek)i wygrywaniem nie zawracam sobie głowy (na razie 🙂 ). Ty masz radość z każdego startu i o to chodzi. Nie słuchaj dziadka którego już nic nie kręci 🙂 .
    Kuerti,
    Dla mnie jest zasadnicza różnica pomiędzy napieraniem na granicy przygotowania, a napieraniem na granicy możliwości organizmu. Kasowanie to dla mnie to drugie, gdy wchodzisz w „tryb awaryjny”. Napierasz już tylko głową. Ja żeby takie coś przetrwać mobilizuję się „negatywnie”, ciągnę na chama głową swój organizm. Taki „zamordyzm” wobec siebie. Wyobraź sobie, że twoje ciało to kolega, z którym napierasz. Nie daje rady a ty go poganiasz, opierdalasz i robisz inne nie miłe rzeczy. Na macie trudno wtedy z takim iść na piwo i miło powspominać rajd. To chyba najlepiej oddaje czym dla mnie jest kasowanie.
    Dlatego nie chcę podejmować wyzwań do których nie będę przygotowany i liczyć, że psycha załatwi resztę. Pewnie i załatwi ale radości z tego nie będę miał.
    Ból, totalne zmęczenie, zniechęcenie będą zawsze ale efekt, cel (obojętnie czym będzie) musi to wynagrodzić. Musi być ta radość na końcu! Tego nie daje mi doczłapanie się kiedy wleczesz nogami ostatnie kilka godzin, wymiotujesz i czekasz na koniec. Warto, to przeżyć ale jak dla mnie tylko raz.
    Gdybym wiedział, że Przejście Kotliny jest takie trudne, to nie podjąłbym się startu na tym etapie przygotowania. Celem było przejście w tempie 30-36h – na tyle oceniałem trudność. Byłem przygotowany na poważne kryzysy łącznie z kasowaniem się po 100 km ale nie 4-5 godzin wcześniej. Samo ukończenie bez względu na czas nie wchodziło w grę, bo zakładało by od razu „kasujący” scenariusz. Dlatego też z czystym sumieniem i spokojem – zrezygnowałem w trakcie.
    Dla mnie cała zabawa to przygotować się by dać radę. Po kilku biegowych startach ulicznych bardziej odpowiada mi model przygotowywania na konkretnych dystans, w konkretnym czasie. To mi daje pewność, że oprócz psychy mogę liczyć na swój organizm. Nie odpowiada mi rola woźnicy z batem nad kulejącym koniem.
    Mam świadomość, że jeżeli z jakiś powodów nie dam rady robić setek poniżej 20h (na początek) to wybiorę krótsze dystanse lub w ogóle napieranie w innych zabawach.
    Hiubi
    To jest dokładnie to o czym myślę z tą różnicą, że ja jeszcze mam nadzieję nie skasować się totalnie na setkach. AR nigdy mnie nie ciągnęło i chyba nie pociągnie. No ale jakby miał u mnie sprawdzić się Twój setkowy scenariusz, to jeszcze jest tyle rzeczy do robienia gdzie trochę endrofin można wycisnąć.

  17. Kuerti mówi:

    Wojo,

    Wynik Piotrka sprawił, że niemalże osłupiałem 😉 . Choć znam jego możliwości i wiedziałem, że prędzej czy później wykręci taki numer! A z Bartka to też niezły aparat! Widzę, że może i frekwencji nie było zbyt wielkiej ale impreza przyciągnęła ciekawe grono uczestników 🙂 .

    Ryba,

    Kurczę, problem w tym, że o ile do biegu na ulicy możesz przygotować się i mierzyć w czas z dokładnością do minut, to gdy porywasz się na taką rzecz jak Przejście albo Maraton Piasków to musisz liczyć się z tym, że przyjdzie Ci przekroczyć pewną granicę, której na codzień nie chciałbyś przekraczać.

    „Ból, totalne zmęczenie, zniechęcenie będą zawsze ale efekt, cel (obojętnie czym będzie) musi to wynagrodzić. Musi być ta radość na końcu! Tego nie daje mi doczłapanie się kiedy wleczesz nogami ostatnie kilka godzin, wymiotujesz i czekasz na koniec. Warto, to przeżyć ale jak dla mnie tylko raz”.

    Powiedzmy sobie szczerze, jeśli ktoś kasuje się co rajd to coś jest nie tak. To znaczy, że albo narzuca sobie za wysoko poprzeczkę, albo popełnia jakieś błędy. Chyba popadamy w pewną skrajność. Nie zakładam, że każde zawody muszą być dla mnie walką na granicy, dopuszczam jednak taką możliwość.

    Myślę, że chyba już nic więcej sensownego nie napiszemy na ten temat. Jeśli miałbym wysnuć jakiś wniosek z naszej dyskusji to byłoby mniej więcej coś takiego: napierajmy na miarę naszych możliwości i dbajmy o to, żeby za szybko się nie skasować.

    W toku dyskusji zmuszony jestem znieco zmienić swoje stanowisko. Napisałem: „Zawsze będę powtarzał więc, że rezygnacja jest oznaką słabości. Nie znajduję dla niej usprawiedliwienia (poza oczywistymi przypadkami, kontuzja, pomoc innemu uczestnikowi itp.) bez względu na to czy jest to słabość naszego charakteru czy błędy popełnione w czasie rajdu.”

    Może nie tyle zmienić, co dodać. Jeśli nie mamy już potrzeby udowadniania sobie, że jesteśmy w stanie tylko dojść na metę w niezadawalającym czasie to nie ma sensu się katować. Nadal uważam jednak, że to będzie wynik naszego błędu. I za to będzie można mieć do siebie uzasadnione pretensje, a nie za samą decyzję o rezygnacji.

    Teoretycznie zakończyłem więc już dyskusję, ale jeśli ktoś chciałby coś dodać to śmiało!

  18. Ryba mówi:

    Taka trochę Droga Krzyżowa wyszła z naszych refleksji nad kasowaniem.
    Musimy dbać o PR rajdów. Potencjalni debiutanci – przeczytają, zniechęcą się, spadnie frekwencja i organizatorzy podniosą wpisowe!
    Generalnie doszliśmy do podobnych wniosków. Różnimy się jedynie oceną własnej rezygnacji i tym jak daleko mamy ochotę przekroczyć granicę własnych możliwości.
    Bardzo fajna dyskusja. Podtrzymuję opinię o pk4 jako zapleczu intelektualnym (w sensie refleksyjnym) „napieractwa”. Mało przeglądam forów i blogów ale mam wrażenie, że mało jest miejsc w sieci na takie rozmowy o ultra.
    Pozdrowiam

  19. Kuerti mówi:

    A jaki PR powinniśmy uskuteczniać? Nie ma chyba co ściemniać, że rajdy są lekkie, bo nie są. Oczywiście z czasem, razem z postępem w wytrenowaniu można sobie znacznie ułatwić życie, ale trzeba być przygotowanym, że na początku nie będzie zawsze przyjemnie.

    Co do zaplecza intelektualnego. Trafiłem w niszę niszy 😉 . Myślę, że rajdy same w sobie doskonale nadają się na takie dyskusje, czasem trzeba tylko dać sygnał do rozmowy.

    PS. Będziesz na Harpie?

  20. Ryba mówi:

    Kuerti,
    z tym dbaniem o PR rajdów to tylko żart 🙂
    Na tym Harpie jeszcze nie będę.
    Planuję w końcu pierwszy raz pojechać na Masakrę.

  21. Paweł mówi:

    No i przytrafiło mi się coś, co powinno się przytrafić komuś, kto zbyt pewny siebie buńczucznie twierdzi, że należy walczyć do końca. Pomimo kasacji, odcisków, obtarć i wszelkich innych czynników powodujących osłabienie. Nie mając zbyt dużego stażu w ultra długich dystansach lekkomyślnie twierdziłem, że trzeba walczyć gdyż kac moralny po zbyt szybkim zejściu goi się dłużej niż najgorsze odciski.

    Właśnie wróciłem z Nocnej Masakry, która dla mnie okazała się Nocną Porażką. Zawodów nie ukończyłem, zwieziono mnie z trasy po zaliczeniu 10ciu z 16tu PK. Po przebyciu mniej więcej 60ciu kilometrów. Nie wchodząc w szczegóły napiszę, że miałem kryzys, którego nie przezwyciężyłem. I wcale nie były to jakieś mega odciski czy obtarcia do żywego mięsa. Ot, przeziębienie, osłabienie, ubranie nieodpowiednie do warunków, powstające odciski. Praktyka pokazała, że wcale nie walczyłem do końca tak jak wcześniej pisałem siedząc w ciepłym foteliku.

    Co ciekawe dziś siedząc w tym samym ciepłym foteliku uważam, że zdecydowałem słusznie. Jest mi trochę przykro i wstyd, że zwieziono mnie z trasy, ale decyzji nie żałuję. Dziś zrobiłbym to samo. Siedząc na przystanku w Drzeninie i czekając na zwózkę zmieniłem nieco poglądy. Można sobie powalczyć do końca jak komuś bardzo zależy, ale na pewno nie na zimowym rajdzie napierając przez cały czas samemu. Latem, jeśli osłabniesz to położysz się w rowie i prześpisz. Zimą nie można tego zrobić, więc napieranie na granicy możliwości jest po prostu niebezpieczne i głupie. Nie chcę tu tworzyć obrazu, jakobym tę niebezpieczną granicę na Masakrze osiągnął, bo tak nie było. Byłem bardzo osłabiony, ale jak bym się naprawdę zaparł to jakoś bym do tej mety doczłapał. Może po czasie, ale bym doczłapał. Sęk w tym, że mi się po prostu nie chciało. Nie miałem motywacji, nie widziałem sensu. Właśnie przeczytałem dyskusję na temat doświadczenia bólu jeszcze raz i inaczej patrzę na całą sprawę. Teraz mam podejście chyba bardziej zbliżone do tego, jakie prezentował Ryba. Można Go poczytać powyżej.

    Biję się w pierś i przyznaję do błędu.

    Pozdrawiam, Paweł

  22. Kuerti mówi:

    Hej!

    Świetny komentarz, mało kto potrafi się przyznać do pochopnej opinii, Ty miałeś odwagę to zrobić. A przy okazji opisałeś swoje doświadczenia w tym temacie (polecam przeczytać relację Pawła ze startu w NM – http://maratony.blogspot.com/2008/12/nocna-poraka.html), jak dla mnie super sprawa, można się wiele nauczyć tylko czytając.

    Piszesz o braku motywacji, o tym, że zwyczajnie na świecie Ci się nie chciało, ale to właśnie są rajdowe kryzysy, jeśli czujesz się dobrze, to nie masz problemów z motywacją. Problem pojawia się wtedy gdy nagle słabniesz, robi się ciemno i zimno, przed chwilą popełniłeś jakiś głupiasty błąd na godzinę, na stopach czujesz pierwsze odciski a do mety w cholerę daleko… Łatwo pisać o tej walce do końca, gorzej jak staniesz z kryzysem twarzą w twarz.

    Odnosząc się jeszcze do Twojego opisu z NM. Nie rezygnuj z trudnych zawodów, trudnych warunków itd. Pamiętaj o tym, że teraz zyskałeś bezcenne doświadczenie, ok przegrałeś sam ze sobą, ale właśnie w takich momentach, jak marsz przez puste pola targane dokuczliwym wiatrem, przedzieranie się przez leśne dróżki pełne wodnistej brei czy ta chwila, w której zasiadłeś na jakimś opuszczonym przystanku autousowym sam w jakimś dziwnym nocnym świecie, to własnie w takich chwilach rodzi się bezcenne doświadczenie.

    Może w chwili gdy tego doświadczasz to nie jest miłe. Ale z biegiem czasu? Pamiętam Harpagana rok temu, napieramy z Piotrkiem Sazciłowskim własnie przez jakieś pole, czuję że to mój koniec, za mocne tempo. Poddaje się. Zmuszam wręcz Piotrka żeby pognał dalej, zostaje sam. Księżyc świeci w pełni, pola oblane jego światłem, jet potwornie cicho. Usiadłem na ziemi i zacząłem zastanawiać się nad tym czy to wszystko w ogóle ma jakiś sens. Znów przegrałem. Znów okazałem się słaby… To było naprawdę coś mocnego, chwila, w której nawiązujesz naprawdę głęboki kontakt z samym sobą.

    Na Twoim miejscu więc cieszyłbym się 🙂 . Następnym razem będziesz mocniejszy!

    Ps. Szkoda, że nie było okazji porozmawiać nieco dłużej, ale tak to właśnie jest na zawodach, że nigdy nie ma czasu 🙂 .

  23. Kuerti mówi:

    A jeszcze jedno, kurde, czuję się nieco winny w końcu pośrednio wywołałem ten Twój kryzys życząc Ci go 🙂 . Mam nadzieje, że nie masz mi tego za złe 🙂 .

  24. Paweł mówi:

    Spokojnie Grzesiek, ani nie mam za złe Twoich kryzysowych życzeń, ani też nie zamierzam od tej pory jeździć tylko na 10 kilometrowe biegi uliczne:)

    Mam nadzieję i mam zamiar jeździć też i na trudne zawody ale będę chciał być ostrożniejszy. Chyba będę podchodził do startów w setkach (tylko w setkach) w sposób bardziej sportowy, niż wyczynowy.
    Z resztą zobaczymy jak będzie, nie chcę się tu znowu za dużo rozpisywać o przyszłości bo to mnie właśnie zgubiło:)

    A doświadczenie które nabyłem startując m.in. w Nocnej Masakrze jest rzeczywiście bezcenne:)

    Pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA