Przemyślenia no image

Opublikowany 24 maja 2010 | autor Grzegorz Łuczko

7

Przyczajony tygrys, ukryty smok

I znów. I znów. I znów przekonuję się, że ON tu rządzi. Nie JA, ani ONA, tylko właśnie ON. ON, czyli organizm, ONA, czyli psycha i JA, czyli… czyli sam nie wiem kto. Piekielny triumwirat, który idealnie poskładany potrafi zdziałać cuda. Każdy start to nieustanna gra pomiędzy tą trójką, gdy ciało odmawia posłuszeństwa, zawsze pozostaje silna wolna, mocarna psycha, jak zwał tak zwał, chodzi o to, że świadomym wysiłkiem jestem w stanie dokonać czegoś, co z perspektywy zwyczajnego treningu, jednego z wielu, jest czymś zupełnie nierealnym (bo jak się przygotować do pokonania 365km trasy na Adventure Trophy? No jak?).

To jest tak, że czasem nie idzie i to jest cholernie przykre, dołujące i w ogóle beznadziejne. Mam w pamięci jeszcze wygranego Włóczykija, bieganinę pod Turbaczem, dobry bieg podczas Maniackiej Dziesiątki, podczas Rajdu Dolnego Sanu, czy ogólne wrażenie dobrej dyspozycji na Adventure Trophy. Człowiek sobie myśli wtedy, no! teraz to już jestem gość, zrobiłem kilka fajnych wyników, jestem mocny. I wtedy przychodzi taki trening jak wczoraj, gdy nogi bolą, a ja ledwo wymęczam te marne 9 kilometrów (jeszcze 20-40-60km? W życiu!).

A przecież ta pamięć poprzednich startów jest wciąż żywa! Te uczucia dumy, pewności siebie, ale to wszystko w tej chwili jest niczym. Pamiętam taki fajny moment z Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej w 2008 roku, sam koniec biegu, pogubiłem się trochę przy zejściu z Kamieńczyka już w kierunku mety. A wcześniej w ogóle wpadłem w jakiś las i przedzierałem się z kompasem w ręcę na azymut, na kilkanaście minut przed metą! Adrenalina buzuje, endorfiny, za przeproszeniem, napierdalają po całym ciele, a ja siedzę w jakimś lesie i nie mogę się wydostać. W końcu udaje mi się wybiec na drogę, tak wybiec, po 30 godzinach i 150 kilometrach w nogach.

Niesie mnie fala entuzjazmu, meta przyciąga mnie jak magnes – biegnę więc w dół i przegapiam skręt szlaku. Zbiegłem do samej Szklarskiej, a meta jest na górze, pod wyciągiem. Ale to nic, nadal trwam w tym uniesieniu i biegnę przez Szklarską, tfu, nie biegnę tylko frunę, podbiegam nawet na samą górę, nie czując zmęczenia! Fenomenalne uczucie, trudno to do czegoś porównać, stan bezgranicznej euforii.. No i pamiętam to – bardzo dobrze to pamiętam, bo między innymi właśnie dla tych krótkich chwil biorę udział w tego typu zawodach. No i wczoraj, trzeci czy czwarty kilometr, niby wypoczęty, bo przecież od kilku dni mało co trenuję, a tu beznadzieja, ledwo co przebieram nogami…

Gdzie ta moc sprzed kilku miesięcy? Gdzie ten power z Włóczykija, kiedy przebiegliśmy całe 70 kilometrów po ścieżkach pokrytych mieszanką śniegu, lodu i wody? Z początku ogarnia mnie frustracja – normalka. Ale później przychodzi zrozumienie i akceptacja. Akceptacja tego, co jest, uświadamiam sobie nagle, że moja frustracja i złość nic tu nie zmienią. Liczy się to, jak czuję się mój organizm. To nie są zawody, nie zaciągnę żadnego długu, a jeśli nawet to na cholernie wysoki procent, szybko stałbym się bankrutem. To bez sensu.

Start, owszem, to jest miejsce gdzie można wycisnąć z siebie wszystko – nie patrzeć na konsekwencje (rozsądnie nie patrzeć – czy ostateczny wynik wart jest zdrowia?) tylko cisnąć do przodu ile sił w płucach i mięśniach. No i wtedy zaczynają się te gierki z samym sobą, z ciałem, psychiką i tym kimś, kto tym wszystkim zarządza, czyli MNĄ, kimkolwiek on by nie był. Ale na treningu to nie przejdzie.

Skasujesz się dziś, to spieprzysz swój plan treningowy na kolejne dni, może nawet tygodnie. Po Adventure Trophy usiadłem nad kartką papieru i rozrysowałem sobie treningi aż do Rzeźnika. Bite 4 tygodnie – dzień po dniu. Tego dnia siła biegowa, tego rower, tego drugi zakres, tego rolki, a tego wybieganie. Wytrzymałem może z 5 czy 6 dni. Plan zaczął się sypać, bo przesadziłem, bo nie posłuchałem się organizmu, bo chciałem być mądrzejszy. No i się przejechałem…

Po za tym znów ogarnęło mnie to poczucie siły – wróciłem z AT, ufny w swą moc, odpocząłem kilka dni i zabrałem się znów za trening. Nie wiem czy za wcześnie, czułem się przecież dobrze, ale w którymś momencie musiałem popełnić błąd. Nauczyłem się już cierpliwie czekać na efekty pracy, ale czasem brakuje mi jeszcze zrozumienia dla własnych słabości, słabszych chwil. Wtedy trzeba trochę odpuścić, nie dociskać – to i tak nic nie da. Choćbym bardzo, bardzo chciał, to nie pozostaje mi nic innego jak posłuchać się mojego organizmu. To uczy pokory. I niestety są to często nieprzyjemne lekcje.

A ja chyba cały czas myślę, że jednak może… ale nie, tak nie jest. Nauczyłem się już ile znaczy odpoczynek przed zawodami, a teraz pora na naukę tego, jak ważne jest dojście do siebie po trudnym rajdzie. Na Rzeźnika pojadę więc może nie tak przygotowany jak chciałbym być, ale znów mądrzejszy o pewien detal, detal, który składa się na końcowy sukces. I myślę, że nawet jeśli teraz nie idzie mi, to jeszcze nic straconego. Ta moc, która była ze mną tej zimy i wiosny nie przepadła gdzieś tak nagle – po prostu ucięła sobie drzemkę.

Muszę tylko poczekać aż się przebudzi i nie panikować na treningach. Trening to trening, a zawody to zawody – tam będę wyciskał siebie na maksa. Zapamiętać: na treningach to organizm jest moim szefem, ja tylko wykonuję jego polecenia!


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



7 Responses to Przyczajony tygrys, ukryty smok

  1. borman mówi:

    Niespokojna dusza z Ciebie. Ale ja to rozumiem. Ledwo wróciłem z Mojej Małej Wycieczki, a już kombinuję jak potrenować jeszcze przed maratonem w Zgorzelcu – choć moje stopy to klęska i pozostaje jeszcze karencja, czas regeneracji, który tak często bezmyślnie skracam 🙂

  2. Camaxtli mówi:

    Coraz lepiej się Ciebie czyta;) można znaleźć kawałki o brzmieniu literackim…

  3. Kuerti mówi:

    Dzięki Karol 🙂 .

    Marcin,

    Haha, się wie, po jednym wyzwaniu od razu następuje chętka na kolejne…

  4. borman mówi:

    Taaak. 🙂

    Choć na Śnieżkę nie dotarłem (zrezygnowałem w Mysłakowicach), to mimo tego pokonałem dystans 123km. Mój nowy rekord odległości. We wrześniu planuję zmierzyć się z trasą raz jeszcze.
    Rewanż – to jest chyba te działanie w euforii 🙂

  5. Paweł mówi:

    Chyba każdy ma dni lepsze i gorsze. Jak ma przez jakiś czas te gorsze to nie znaczy, że się sypie. To chyba naturalne. Pamiętam tekst z jednego z ostatnich numerów „Biegania” o jakimś człowieku biegającym dychę poniżej 30 minut. Jego trening polegał na tym, że robił kilometrówki. Ich prędkość zależna była od samopoczucia. Jak się czuł lepiej to biegał w 2:40, jak się czuł gorzej to w 3:00

    Czyli widzisz, najlepsi też mają takie wahania mocy, samopoczucia. I do tego dostosowują trening.

    Normalna rzecz. Skarżyński zdaje się pisał, że nie należy się w takiej sytuacji forsować tylko dać odpocząć. W innym wypadku grozi kontuzją.

    p.s. Ja miałem taką dętkę w sobotę tydzień temu na stadionie. W południe w upał wyszedłem bo mi się rano nie chciało, zmęczony jakiś a tu czterysetki robić trzeba. Wymęczyłem kilka ale słabsze niż zwykle.

    Borman,

    Gratulacje. Tak non – stop szedłeś? ile czasu ci zajęło? jaka różnica wysokości? Takie samodzielne ultra – górskie wyzwania: chcesz iść w ślady Piotrka Kłosowicza?

  6. borman mówi:

    Paweł,

    Dziękuję.
    Dystans 123km pokonałem w 22 godziny, 100km około 17 godzin. Nie zgrałem danych z GPSa więc nie znam wartości różnicy wzniesień.
    72km praktycznie przebiegłem, potem biec już nie byłem w stanie, odparzyłem stopy. Gdy po 100km gdzieś za Lubiechową postanowiłem trochę pobiec, pęcherze na stopach popękały i było już tylko gorzej. Odpuściłem gdy ból był już nie do zniesienia. Odpoczywałem dwa razy , po pół godziny. GPS zarejestrował aż 4 godziny postojów, nie wiem skąd się tyle tego nabrało. Krótkie przerwy na picie, siku, zorientowanie mapy ect.

    Podczas biegu zastanawiałem się czy ból można usystematyzować, umieścić go na jakiejś skali.
    I kiedy osiągnie dany pułap, taki wentyl bezpieczeństwa, odpuścić. Takie „bzdurzenie”, przemyślenia zmęczonego trasą 🙂 .

    O wyczynach Piotrka Kłosowicza czytałem, między innymi wywiad z nim http://pk4.pl/2007/12/27/wywiad-z-piotrkiem-klosowiczem/ na łamach PK4.
    Myślę, że zmierzam właśnie w tym kierunku, choć to inna liga. Ale może kiedyś…

  7. Paweł mówi:

    Fajne, dobrze że się rozwijasz. Możesz się posprawdzać na Rzeźniku, Kieracie, Przejściu a potem wystartować w czymś za granicą.

    zobacz to:

    http://www.tordesgeants.it/tordesgeants/index.php

    masakra 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA