Kuertiego przypadki no image

Opublikowany 24 lipca 2008 | autor Grzegorz Łuczko

22

WSS 2008: Relacja

Początek miał być spokojny, postanowiłem nie wyrywać od razu do przodu tylko biec swoim tempem bez oglądania się na innych. Na cholerę szarpać się na samym starcie?

10 minut później ze zdziwieniem stwierdzam, że jestem pierwszy. Rzeczywiście biegnę swoim tempem, a to okazuje się wystarczające do zadomowienia się w czołówce biegu. Przed startem nie przyglądałem się zbyt długo mapie, rzut oka wystarczył, żeby przekonać się, że za wiele do kombinowania to my dzisiaj nie będziemy mieli. Proste, długie i monotonne przebiegi wydawały się faworyzować biegaczy. Tak rzeczywiście było, ale gdy po kilku kilometrach asfaltu wbiegliśmy w las czołowa grupa zaczęła się rwać. Szybki odbieg w bok i mam PK1.

Część pobiegła dalej, próbuje wykorzystać ich zagapienie i przyśpieszam. Jak zwykle popełniam ten sam błąd – patrzę na innych, a ci inni nieco się gubią. Zły jestem na siebie, bo zawsze sobie powtarzam, żeby polegać przede wszystkim na sobie. Patrzę na kompas i obieram kierunek na asfalt i bez oglądania się za siebie wyrywam do przodu. Biegnie mi się niesamowicie lekko. Wiem, że to początek, ale ta lekkość i bycie w czołówce przyjemnie mnie nakręcają.

Przed PK2 spotykam Michała Jędroszkowiaka, śmiejemy się, że jednak się znaleźliśmy. Przed startem zastanawiam się czy nie zabrać się razem z nim, ale szybko przypominam sobie moje założenia – napieram sam ściśle kontrolując tempo biegu i stan mojego organizmu. Chciałem powalczyć o dobry wynik, ale wiedziałem, że muszę być ostrożny, nie chciałem powtórki z ostatniego Harpagana. Wtedy „zarżnał” mnie Piotrek Szaciłowski, chciałem dotrzymać mu tempa co było ponad moje możliwości. Czyżby tym razem moim katem miał okazać się Michał?

Na PK2 wpadamy jako pierwsi i od razu ruszamy dalej. Nadal biegnie się wspaniale, nogi niosą po prostu same. Chyba aż za mocno, bo zagadujemy się i wybiegamy za daleko – dokładamy sobie jakieś półtora kilometra. Michał jest zły, mi jakoś bardzo lekko przychodzi akceptacja naszego głupiego błędu, może dlatego, że biegnie się tak fajnie i to tylko kilka minut straty? Tempo trzymamy bardzo mocne – 21 kilometrów pokonujemy w około 2 godziny.

Wcale nie czuję się jak na zawodach, a tym bardziej na ekstremalnym rajdzie pieszym. Wszystko wydaje się takie łatwe. Jest prawie tak jak na treningu. Nie czuję tego, że się ścigamy, że to setka, że jeszcze tyle kilometrów przed nami, i że na pewno będzie bolało. To wszystko było zbyt łatwe i przyjemne, żeby o tym myśleć. W końcu jednak zaczynają się schody. Do PK4 jeszcze dobiegam wspólnie z moim towarzyszem, ale dalej postanawiam już odpuścić. Bardzo ciężko jest mi podjąć tą decyzję – zaczynam już czuć zmęczenie, to już nie jest ten luz w nogach z początku, ale nadal jestem w stanie biec. Wciąż odwlekam decyzję o przejściu do marszu, nawet wspomnienia zeszłorocznej porażki po identycznym błędzie nie zmieniają tego stanu. W końcu niemalże zmuszam się do zwolnienia. Żegnam się z Michałem i…

… przez najbliższe kilka kilometrów nadal się widzimy. Ja na przemian a to biegnę a to idę. Michał co jakiś czas spogląda na mapę i jakoś tak wychodzi, że tempo mamy podobne. Dopiero na kilka kilometrów przed PK5 zostaję sam. No i o to mi właśnie chodziło, nawet nie tylko o tą kontrolę, o którą łatwiej napierając w pojedynkę, ale samotność na trasie. Dawno już nie startowałem sam. Brakowało m tego samotnego zmagania się z dystansem i trasą.

Wkrótce mięśnie zacząły odmawiać mi posłuszeństwa. Mniej więcej w jednej trzeciej dystansu poczułem, że biec na razie to ja nie będę mógł. Na szczęście nadal mogłem szybko maszerować. Do PK5 prowadził długi przelot, po drodze wszystko się zgadzało. Na skrzyżowaniu dróżek niedaleko punktu również. Droga wydawała się właściwa, kierunek mniej więcej grał. Nie wahałem się więc z wyborem ścieżki. Po 10 minutach wysadziło mnie w kosmos. Taki mały, bo wiedziałem gdzie jestem, ale nie miałem prawa się tam znaleźć, przecież miałem podbijać właśnie piątkę!

Psycha troszku przyklapła. Wróciłem się i zacząłem czesać okolicę, ale bezskutecznie. Cofnąłem się do feralnego skrzyżowania gdzie spotkałem Radka Roja. Czułem się zniechęcony. Czas uciekał a ja nie wiedziałem co jest grane. Nie mogąc znaleźć punktu postanowiliśmy podejść na asfalt skąd mogliśmy się namierzyć – kilka minut później znaleźliśmy się przed piątką. Później okaże się, że po prostu poszliśmy drogą, która nie była zaznaczona na mapie. Chwila dekoncentracji i nie pilnowanie kierunku z kompasem i błąd na pół godziny gotowy.

Radek pobiegł do przodu a ja lekko przygnębiony pomaszerowałem dalej. Na asfaltowym przelocie spotkałem Bartka Woźniaka, z którym bez większych problemów zaliczyliśmy PK6, na którym okazało się, że jesteśmy na 4 miejscu. Czyli oprócz Michała i Radka był ktoś jeszcze. Z szóstki jedynym rozsądnym wyjściem było pokonanie odcinka torami, a dalej pojawił się jeden z nielicznych problemów nawigacyjnych na trasie WSS. Do siódemki można było najść od południa i północy. Na południe trzeba było zejść nieco asfaltem a dalej prostą drogą prawie na punkt. Górą sprawa wyglądała nieco bardziej skomplikowanie. Ja wybrałem łatwiejszy wariant, Bartek trudniejszy. W międzyczasie dogonili nas Janek Gracjasz i Edek Dudek.

Wciąż nie byłem w stanie podbiegać. Próbowałem co jakiś czas ale mięśnie nadal były strasznie zbite. Kilka tygodni temu prowadząc relację na żywo z Kieratu miałem okazję porozmawiać chwilę ze zwycięzcą i prawdopodobnie najmocniejszym facetem na setkowych trasach w Polsce – Pawłem Dybkiem. Jedno zdanie z tej rozmowy szczególnie zapadło mi w pamięć, odcisnęło trwałe piętno w moim myśleniu. „Na trasie jestem w stanie dać z siebie maksimum, na mecie po prostu padam ze zmęczenia”. Zastanawiałem się jak to zrobić, jak dać z siebie maksa i nie padnąć gdzieś przed końcem wyścigu? Zacząłem mocno, później nieco spasowałem bo czułem, że się zajeżdzam. A w tej chwili nie mogłem biec, to był mój maks? A może po prostu trzeba było zacisnąć zęby i przemóc ból i zacząć truchtać? Ale nie mogłem, no kurwa mać, nie mogłem po prostu…

Każda próba kończyła się niepowodzeniem. Starałem się jednak nie myśleć o porażkach, cały czas miałem nadzieje, że jeszcze przyjdzie taki moment, że mięśnie nieco odpoczną i będę w stanie biec. PK8 był chyba najciekawiej położonym punktem na całej trasie, lampion usytuowany pośrodku podeschniętego potoczku otoczonego zewsząd krzakami. Szybko trafiłem na punkt i okazało się, że Bartka jeszcze nie ma, byłem więc szybszy! Humor poprawiły mi również sylwetki dwójki napieraczy, którzy minęli mnie przed godziną, dogoniłem ich! Janek z Edkiem zaczęli nieco marudzić i zostali z tyłu, niesiony tym pozytywnym splotem wydarzeń przyśpieszyłem.

No i stało się to na co czekałem. Nieśmiało zacząłem truchtać, jeden krok, drugi i już biegłem. Nawet bez większego wysiłku. Dostałem zupełnie nowych sił! Czułem jednak, że sytuacja jest na tyle delikatna, że w jednej chwili może mnie złamać, dlatego zastosowałem pewną technikę, żeby zapanować nad główką, której mogłyby przyjść do głowy różne myśli. Poruszałem się w myśl zasady: jedna minuta biegu, jedna minuta marszu. Odcinki były na tyle krótkie żebym nie odczuwał tego jako wielkiego zmęczenia, a łącznie dawały mi całkiem przyzwoity wynik: połowę dystansu pokonam biegiem!

Sposób okazał się skuteczny. Pokonałem tak niemalże cały 10 kilometrowy odcinek do PK9 na 70 kilometrze. Niemalże, bo niestety w końcówce pojawiły się problemy. Trawa. Rosa i deszcz. Mieszanka zabójcza dla stóp. Odbiłem za mocno w kierunku Warty i musiałem cofać się kilkaset metrów przez łąki. Buty miałem kompletnie przemoczone, odechciało mi się biegać, zresztą stopy zaczęły żyć własnym życiem i miały dość nadmiernego wysiłku. Niestety, z podbieganiem musiałem dać sobie spokój…

Wychodząc na asfalt zauważyłem znajomą dwójkę, dopiero kierowali się na punkt. Miałem więc nad nimi jakieś 30 minut przewagi. Kolejne 5 kilometrów pokonałem bijąc się z niewesołymi myślami. Wiedziałem, że sytuacja się pogarsza, mokre stopy w starciu z asfaltem nie miały większych szans. Nawet nie próbowałem podbiegać, żeby nie pogarszać sytuacji. Nieco zrezygnowany podbiłem kolejny punkt nad jeziorkiem, znów w trawach! I pomaszerowałem dalej.

Wyszedłem znów na asflat i przypomniał mi się końcowy odcinek na Maratonie Piasków 2 lata temu w Świnoujściu, gdzie ostatnie 40 czy 50 kilometrów pokonałem w straszliwych męczarniach. Sytuacja była bliżniaczo podobna do tej, której miałem teraz stawić czoła. Wtedy również zmoczyły mnie trawy i wyjście na asfalt skasowało na amen. Oczekiwałem najgorszego…

Zaczął padać deszcz. Pogoda była nad wyraz nieprzyjemna. Do tego pojawił się nieznośny ból towarzyszący każdemu mojemu krokowi. Nagle przestało zależeć mi na miejscach, na czasie. Ogarnął mnie kryzys. Kryzys to zawsze ciężka sytuacja, ale taki kryzys odciskowy to cholernie ciężka sytuacja. Próbowałem zmusić się do większego wysiłku, szukając racjonalnych powodów, dla których miałbym to uczynić, ale to było bez sensu. Czułem ból i tylko to się liczyło. Pomyślałem, że co mi teraz z tej mocy, którą czułem jeszcze kilka godzin temu. Zaśmiałem się sam z siebie, czujesz się mocniejszy niż rok temu? Bo co, bo doświadczenie porażki czegoś cię nauczyło? Nic cię nie nauczyło! Mój wewnętrzny superhiroł mógł się nabijać do woli, a ja nie wiedziałem co mu odpowiedzieć. Prawda była taka, że najchętniej zrezygnowałbym..

Wszystko miałem pod kontrolą aż do tej chwili, nie wiedziałem co zrobić. Oczywiście dalej maszerowałem, utrzymywałem nawet dość niezłe tempo, myślę, że z pewnością 5 kilometrów na godzinę, kontrolowałem to, co miałem zrobić w najbliższej przyszłości. Napić się Pepsi i zażyć kilka tabletek przeciwbólowych, chciałem to zrobić już wcześniej, ale wiedziałem, że na ich działanie liczyć mogę tylko dwukrotnie, jeśli zażyłbym je wcześniej to nie miałbym szans na wykorzystanie ich dobrodziejstwa na finiszu, wciąż liczyłem na to, że w ostatnich kilometrach znów zastosuję metodę minutową. Działałem metodycznie, a jednak coś było poza moją kontrolą, coś co zupełnie burzyło cały mój misterny plan. Coś co mnie zupełnie przerastało.

Po co mi te pierdolone rajdy?! Pytanie nokautujące, które wciąż i wciąż przetaczało się przez moją głowę. Pozytywne nastawienie przed startem, luz i moc na początku, a teraz co? Wielkie kurwa nic. Byle do następnego PK, myślę rozpaczliwie. Tego się trzymam i wizualizuje w głowie radość na mecie. Muszę się czegoś trzymać, żeby nie odpuścić. Wreszcie wychodzę z asfaltu i kryzys daje za wygraną, udało mi się go przetrzymać! Kryzysie, spadaj do domu!

Znów trawa, zaraz las, krótki marsz i jestem na dziesiątym punkcie kontrolonym. Miejsce piąte ze stratą 6 minut do zawodnika przede mną, czyli ktoś mnie przegonił w czasie mojego kryzysu. Chwile słabości mam już za sobą, łykam ostatatnie pigułki przeciwbólowe licząc, że uśmierzą ból na tyle, żebym był w stanie podbiegać. Ruszam szybkim marszem z nadzieją wypatrując sylwetki mojego przeciwnika. Nadzieja to jedyne na co mogłem liczyć w tym pościgu, oczywiście nie życzyłem nikomu źle, ale może gdyby ten zawodnik osłabł w końcówce to miałbym szansę?

Po porannym deszczu nie było już śladu, słońce stało wysoko i mocno przygrzewało. Oglądam się za siebie i widzę dwie osoby, które w szybkim tempie przybliżają się w moim kierunku. Zaraz będzie po mnie, a ja nie mogę nic zrobić… Czuję się jak mały zwierz skazany na pożarcie. Próby podbiegania kończą się fiaskiem, nie jestem w stanie wycisnąć z siebie nic więcej, a więc to definitywny koniec ścigania na dziś. Jestem trochę zły bo brakuje mi naprawdę niewiele, mięśnie są w dobrym stanie, gdyby tylko stopy mnie tak nie bolały. ..

Może zacząłęm za mocno? Próbuje analizować przyczyny tego stanu rzeczy. Może gdybym wcześniej przeszedł do marszu miałbym teraz więcej sił? Ale przecież nie chodziło o siły, czułem, że mam jeszcze zapas na finisz, problem leżał więc gdzie indziej. Może gdybym zmienił skarpetki po tym jak zmoczyłem stopy nad ranem? Za wiele tych „może”. Przestaje myśleć o tym wszystkim, do mety pozostało jeszcze około 15 kilometrów i ciekawy przebieg przez las – to na tym muszę się teraz skupić.

Straciłem nadzieje na wyprzedzenie kogokolwiek, Janek Gracjasz z Edkiem Dudkiem jeszcze podbiegają, jest już więc pozamiatane. Staram się do reszty nie skasować i w dobrym stylu dojść do mety. Maszeruje mi się dość przyjemnie, nie wiem czy to efekt działania środków przeciwbólowych czy po prostu nateżenie bólu osiągnęło pewien stały poziom, do którego zdążyłem się przyzwyczaić. Może jedno i drugie? W przyzwoitym tempie sunę do przodu. Na ostatnim PK spotykam się jeszcze z moją dwójką „prześladowców”, ale widząc ich truchtających nie podejmuję walki.

Znów wspominam słowa Pawła Dybka, zastanawiam się jak on zachowałby się w mojej sytuacji? Jestem przekonany, że zacisnąłby zęby i dał z siebie wszystko. Być może to jest ta „boża iskra”, której nie da się wytrenować? Trzeba być po prostu takim superhiro, który zaciska żeby i zapierdala mimo wszystko, ignoruje ból, cierpienie i niewygody. Ruszyłem z wolna, słońce przyjemnie ogrzewało moje ciało, pomyślałem, że jest nawet sympatycznie i nie czuję się tak jakbym miał za chwilę ukończyć setkę. Rozleniwiłem się nieco. W końcu meta była tak blisko…

Chciałem żeby to już się skończyło. Nie miałem nic więcej do roboty, nie było już o co walczyć, a metę miałem na wyciągniecie ręki. Nagrałem sobie jeszcze na komórkę krótkie przemówienie dokumentującą tą chwilę. Pośmiałem się, pobluzgałem do mikrofonu i z uczuciem ulgi minąłem 100 kilometr na trasie Wielkopolskiej Szybkiej Setki. Pokonanie całej trasy zajęło mi 15 godzin i 20 minut, ten czas dał mi 7 miejsce.

Czy byłem zadowolony? Nie. Oczywiścia ulga na mecie i to ukłucie radości było wspaniałe. Ale coś mnie jednak kłuło w czuły punkt, wiedziałem, że mogło być lepiej i to nie dawało mi spokoju. Zadowolenie z wyniku przyszło dopiero z czasem. Przestałem się przejmować straconą szansą i zacząłem cieszyć naprawdę dobrym wynikiem! W dodatku miałem pewność, że następnym razem będzie jeszcze lepiej!

PS. Zdjęcia autorstwa organizatorów. Więcej zdjęć w galerii na stronie WSS.
PS2. O WSS napisałem 3 teksty, każdy kolejny ma coraz krótszy tytuł, nie wiem co to może znaczyć, ale na pewno coś znaczy 😉 .


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



22 Responses to WSS 2008: Relacja

  1. sebas mówi:

    „Po co mi te pierdolone rajdy?!”

    :)))))

    ps. do cyklu Rajdowe Zlote Mysli? (Kuerti, 2008, 80km trasy?)

  2. Kazig mówi:

    Kuerti, klasyka gatunku
    Powiedz mi co to znaczy biegnę swoim tempem po 10 min od startu.. na stówkę?
    Początek za mocno, zakwasiłeś się i potem to tak wyglądało jak napisałeś. Przepierdzielłeś konkretnie z tempem. Musi być luz na mięśniach na drugiej połówce
    Stopy, bolą każdego, grunt by krwawych odcisków nie było. Z czasem sie przyzwyczajają
    Minutówki – każda taktyka dobra. Ja wale inaczej, wybieram sobie drzewo 200 metrów z przodu i lece, jednak ja je mijam to gadam do siebie, że skoro taki chojrak z Ciebie to proszę masz następne 200m… 🙂 – podbija mi to psyche 🙂

  3. Kazig mówi:

    a i pochowaj po szafach te środki dopingujące 🙂
    środki przeciwbólowe są na wyjątkowe okazje, tymczasem jest trend apap na kryzysik co 10km
    Osobiście jeszcze nigdy nie wziąłem, no ale gdyby mi się coś stało 10km przed metą ważnego rajdu, to eventualnie można spróbować

  4. Kuerti mówi:

    Sebas,

    Tego pytania nie da się chyba uniknąć. Rzeczywiście to było coś ok. 80 kilometra! 🙂 .

    Kazig,

    Czy tempo było za mocne? Gdybym dziś wieczór miał wystartować ponownie na WSS to chyba zacząłbym od marszobiegu na samym starcie. Może rzeczywiście przesadziłem z tempem, ale mi się naprawdę dobrze biegło, czułem jeszcze lekki zapas, ale to może powinno być tak, że bieg musi wydawać się zbyt wolny?

    Wolę czasowe interwały, wiem, że biegnę tylko minutę i ani sekundy dłużej 🙂 . Główka to podłapuje i wpadam w rytm. Gdybym biegał od obiektu do obiektu to nigdy nie wiedziałbym jak daleko tym razem mam biec. No ale to pewnie sprawa indywidualna.

    Środki dopingujące 😉 . Ciężka sprawa, bo sam nie jestem zwolennikiem używania takich ułatwiaczy jak tabletka przeciwbólowa, w końcu rajd to walka z samym sobą, ze swoimi słabościami, a tablekta uśmierza część z nich. No ale stosuję je. Nie zawsze ale jednak. Na WSS czekałem na odpowiedni moment, wiem, że działają na mnie z reguły 2 razy (po 3 tabletki) a czas trwania uśmierzacza to ok. godziny, może trochę dłużej.

    A i jeszcze o stopach, no może masz rację. Mówię to w kontekście prób podbiegania na zniszczonych stopach. Może powinienem przetrwać ten piewszy atak bólu i potruchtać chociaż tą minutę? Teraz tak właśnie myślę o tej sytuacji, że trzeba było spróbować znieść to pierwsze cierpienie i próbować dalej. No nic, następnym razem będzie co testować 🙂 .

    PS. A Ty Kazig cwany jesteś, omijasz niewygodne dla siebie wątki i radzisz mi w najlepsze, co z tekstem?! 🙂 .

  5. wojo mówi:

    Panowie tak czytam wypowiedzi, relacje dot. AR setek na PK4, Napieraju i nasuwa mi się takie pytanko: bardzo często pisze się o małej ilości elementów orientacji np na setkach???
    Nie ukrywam że już na dniach uruchomimy stronę gdzie również będzie trasa 100 km( II Długodystansowy RnO Jesienne Trudy). Założeniem owej setki będzie stopniowe (im bliżej mety ) zmniejszanie skali mapy począwszy od 1:50 000 a skończywszy na 1:10 000 oraz ustawione będą PK stowarzyszone (które maja za zadanie wymusić od uczestnika znalezienie odpowiedniego PK)
    Ale do pytania czego tak naprawdę brakuje w setkowych elementach orientacji. Pisze się że mało orientacji ??? Pytam jakie.
    Przy okazji GRATULACJE dla tych którzy ukończyli WSS jaki i dla tych którzy podjęli wyzwanie.

  6. Kazig mówi:

    Kuerti próg zakwaszenia jest cienką linia. Czasem wystarczy biec 5 minut wolniej na 10km i już
    Wszyscy maszerujemy na setkach, trzeba tylko wiedzieć kiedy należy to robić

  7. Kuerti mówi:

    Wojo,

    Cześć! Widzę, że sporo nowej „krwi” pojawiło się na PK4, super!

    Zauważ, że piszę się również o zróżnicowaniu zawodów. Są łatwe setki i trudne (chodzi o poziom nawigacji) i to jest strasznie fajne. Bo każdy ma możliwość wyboru, a w kontekście Pucharu Polski w setkach daje to możliwość wyłonienia najbardziej wszechstronnego zawodnika.

    Pytasz o rodzaj nawigacji. Myślę, że ludziom chodzi przede wszystkim o porównania pomiędzy np. takim Harpaganem a łatwiejszymi setkami, niemalże liniowymi jak WSS czy RDS. Nie wiem czy to już ten czas, żeby wprowadzać takie utrudnienia jak zmiana skali (wiadomo, że nawigacja na dziesiątce zajmie dużo więcej czasu niż na 50tce, a trend jest taki, żeby biegać setki jak najszybciej, w czym oczywiście przeszkadza trudna orientacja) czy PSy na trasie? Ja osobiście jestem za!

    Tylko nie liczcie na dużą frekwencje na tej trasie 100km, jeśli zawody nie są w PMnO to spore grono je pominie, ale kto wie może za rok, jak obecna edycja się uda, włączymy Jesienne Trudy do kalendarza? Swoją drogą to niesamowite jak to wszystko się rozwija, pamiętacie? Jeszcze 4 lata temu (moja pierwsza setka) sprawdzić można było się tylko na Harpaganie! A teraz? Dobrze jest!

    Kazig,

    „Wszyscy maszerujemy na setkach, trzeba tylko wiedzieć kiedy należy to robić”

    No i trafiłes w sedno. PO WSS jestem bliższy poznania tej granicy. Sam wiesz, że to indywidualna sprawa i wszystko zależy od danego organizmu. Z absolutnym przerażeniem obserwowałem poczynania Magdy Łączak na kwietniowych Wertepach, biegliśmy fragment Trail Runningu razem, ja starałem się oszczędzać na późniejszy start w AR, a ona dawała z siebie wszystko, oddychała niemalże całą sobą. Wyprzedziłem ją co prawda, pewnie mniej się męcząc, ale na koniec to ona była ode mnie szybsza…

    Może to też po prostu kwestia predyspozycji?

    No i jeszcze pytanie do Ciebie, jak Ty biegasz na setkach? Załóżmy, że na codzień OWB1 robisz po ok. 5min/km. Startujesz o 30, 60 sekund wolniej od tego tempa? Chyba tak trzeba robić, bo uczucie mocy jest strasznie złudne. Jeśli na treningu biegam trochę ponad 5min/km a na zawodach troszkę wolniej potrafię przebiec jakieś 30km (bo adrenalina, bo zawody itd.) to nie znaczy, że dam radę w tym tempie zrobić całość.

    Na koniec jeszcze cytat z tekstu Hortona:

    „Jak szybko powinno się biec, jak w myślach zaplanować pokonanie 50 mil ? Tom Osler powiedział że powinno się podzielić wyścig na trzy równe części. Twierdzi on, że nie powinieneś odczuć pierwszej części, że powinieneś odnieść wrażenie że spacerujesz po parku. Druga część powinna być także relatywnie łatwa, z pojawiającym się w umiarkowanych ilościach dyskomfortem. Ostatni, trzeci odcinek to moment gdy wyścig zaczyna się naprawdę. To ta chwila gdy musisz zacisnąć zęby i skoncentrować swoje wszystkie siły mentalne na ukończeniu biegu.”

    Myślałem o tym przed biegiem, a później jakoś wyleciało mi to z głowy…

  8. Kazig mówi:

    5min/km – OWB1? – to dobre. Nie dowierzam
    Klasyka gatunku

    Ja biegam 6/min

    Kuerti poczytaj jeszcze raz na ten temat

  9. Kuerti mówi:

    Kazig,

    Ale co mam doczytać? OWB1 to bieg na ok. 75% HR MAX, dla mnie to tętno ok. 150. Obecnie ten zakres robię po ok. 5:15 do 5:30.

  10. Mirek mówi:

    Fajnie, że powstają nowe setki.
    Moje zdanie o tym umieściłem na napieraj.pl przy temacie WSS.

    A wracając do WSS właśnie.
    W zasadzie to mam podobne odczucia jak Ty Kuerti. Też zaraz po dotarciu na metę nie czułem zadowolenia.
    Żal było mi tych brakujących 19 minut do zmieszczenia się w limicie. Radość przyszła dopiero następnego dnia,
    kiedy wstałem po 12 godzinach snu i zdałem sobie sprawę, że nareszcie po tylu próbach udało mi się zaliczyć „setkę”.
    W rzeczywistości ten ósmy raz był nieco dłuższy. Moduł GPS (bardzo tani, ale doskonały Pentagram 3101) podłączony do
    Symbianowej komórki, pokazał mi na mecie 115 km. To mój absolutny rekord.

    Dramatyczna była dla mnie końcówka. Dużo czasu straciłem szukając PK 7 i PK 9, łącznie prawie godzina.
    Potem jeszcze cenne minuty upłynęły, kiedy zająłem się zorganizowaniem pomocy dla osoby, która na krótko straciła
    przytomność przed sklepem w Uchorowie (na szczęście dla chwilowego chorego błyskawicznie powrócił on do zdrowia i pełni sił).
    Początek był o tyle łatwiejszy, że całą trasę aż do PK 6 na 45 km przeszedłem razem z Filipem z Akademickiego
    Klubu Górskiego Halny. Łatwiej było nawigować razem, a poza tym mogłem zdobyć nowe umiejętności, nauczyć się czegoś
    od Filipa. Od 45 km do mety szedłem już sam, może z wyjątkiem samego dojścia do PK 10, gdzie tylko może kilometr
    wspólnego marszu z Leszkiem Hermanem-Iżyckim pokazał mi jakiej wysokiej klasy jest on nawigatorem.
    Pewnie gdybym nie został chwili na tym 10 punkcie nad ładnym jeziorem, zszedłbym z nim spokojnie poniżej 24 godzin.
    Ale czy to o to chodzi by być jedynie pasażerem tramwaju ?

    PK 11 odnalazłem bez problemu, chociaż z duszą na ramieniu, bo mimo że trafiłem idealnie w punkt, to tak do samego końca
    nie byłem pewien czy idę dobrze.
    Za to błąd zrobiony przed dojściem do 12 PK sprawił, że czas mi się gwałtownie skurczył. To oznaczało, że po 105 km marszu,
    następne 10 km będę musiał biec. Mając ok. 1,5 godziny do 22.00 wydawało mi się realne zmieszczenie w limicie.
    Niestety coś poknociłem w lesie przed polem na którym stała ambona z dwunastką. Gdy podbiłem 12 PK miałem 45 minut
    do limitu i 6,2 km do przebiegnięcia. Zakładając, że mój wariant jest właśnie tym optymalnym, wydało mi się to trudne,
    ale całkiem realne. Tak mi zależało na dotarciu do mety, że nawet przestałem odczuwać zmęczenie.
    Wypiłem resztkę wody i puściłem się biegiem w dół. Początkowo był całkiem nieźle, aż zadziwiająco dobrze. Jednak do czasu.
    Chyba jeszcze nie minął kilometr a już zacząłem wyraźnie zwalniać. Bieg stał się wolnym truchtem, jednak się nie
    zatrzymywałem. W lewej dłoni mapa, w prawej komórka, z ciągle niestety przeskakującymi minutami. Te ostatnie kilometry
    były bardzo długie, nadzieja na metę w limicie stawała się coraz słabsza, ale nie zatrzymywałem się, ciągle poruszałem
    się biegiem, wolnym bo wolnym, ale biegiem, zawsze to szybciej niż marszem. Mija kolejna minuta, a ja ciągle jeszcze
    nie widzę upragnionego ostatniego lasu. W końcu jest, ale dlaczego tak daleko ? Nie mogę się zatrzymać żeby zmierzyć
    linijką w busoli odległość. Minut do 22.00 coraz mniej. Ale biegnę dalej, myślę sobie, że nawet jeżeli będę 5 minut
    po 22.00 to chociaż pokażę, że walczyłem do końca. A jeszcze 2-3 km przed metą łudziłem się, że uda mi się być w szkole
    o 21.59 Kiedy jednak dotarłem do ostatniego lasu 1,5 km przed metą nie mogłem już biec. Najgorszy był ostatni odcinek
    od mostu do szkoły. Szedłem zygzakiem, miałem problemy z utrzymaniem prostego kierunku, z żalu i zmęczenia chciało
    mi się krzyczeć, a na samym końcu pomyliłem jeszcze szkoły. Przypomniała mi się końcówka z nocnych zawodów BnO,
    które były w Skokach którejś zimy i poszedłem do podstawówki zamiast gimnazjum, przekraczając również „kwadrans akademicki”.

    Myślę, że impreza Hadesu stanie się dla mnie przełomem i teraz walka o ukończenie następnych setek będzie miała
    wieksze szanse na sukces.
    Najbliższe plany to 23.59 na Harpaganie, może próba ukończenia Nocnej Masakry, no i fajnie byłoby w 3 podejściu
    ukończyć Kierat, bo przecież góry tak bardzo lubię.

    Za 3 godziny jadę na tydzień do Hannoveru na największe zgrupowanie karate w Europie (to taka moja mała pasja od 31 lat),
    ma być ponoć parę tysięcy uczestników no i będzie okazja zobaczyć z bliska światową czołówkę oraz starych legendarnych
    mistrzów z Japan Karate Association, treningi 3 razy dziennie 🙂

    A potem trzeba się zabrać za przygotowania do Harpagana…

  11. Mirek mówi:

    Zapomniałbym…
    Jeszcze raz gratuluję Ci świetnego wyniku. I coś mi się wydaje, że spotkamy się w Skokach za rok.
    Ty powalczysz o „pudło”, a ja o przyzwoite zejście poniżej 24 godzin. Będzie większe doświadczenie i pewnie jeszcze
    większa motywacja. Może więc być ciekawie.

  12. Kuerti mówi:

    Mirek,

    Pewnie już się szykujesz do drogi, ale napiszę kilka słów 🙂 .

    Ładny tekst! Kwintesencja setkowego klimatu, każdy z nas walczy, a ta walka zawsze pozostanie piękną i godną szacunku. Nigdy setek nie traktowałem jako li tylko czystej rywalizacji z przeciwnikiem dlatego nie mogę powiedzieć, że osiągnąłem lepszy wynik. Ba! Z mojej perspektywy to właśnie Twój wynik to większy sukces, dla mnie osiągnięcie czasu w tych 15 godzinach to nie był jakiś wielki wyczyn, byłem dobrze przygotowany i kosztowało mnie to tylko trochę bólu.

    Wielkie, wielkie gratulacje Mirek! Naprawdę jestem pod wielkim wrażeniem Twojego uporu, powtórzę to chyba po raz któryś no ale po prostu tak jest! Ci wszyscy, którzy bezskutecznie podejmują próby pokonania 100 kilometrów powinni brać z Ciebie przykład.

    Również wydaję mi się, że WSS będzie dla Ciebie przełomem, może wcześniejsze niepowodzenia w jakimś stopniu wynikały z psychicznej bariery jaką stanowiła dla Ciebie ta magiczna liczba 100? Teraz już nie masz się czego bać, setka pękła (nawet z hakiem) i to tylko kwestia czasu kiedy pokonasz ją w limicie. Tylko potrenuje nawigację! 🙂 .

    Często piszesz o karate, może w tym tkwi tajemnica Twojego uporu?

  13. Tkp mówi:

    Kilka uwag tak wymieszanych, ale niech tam…
    No tak. Wielu z nas w trakcie imprezy klnie w niebogłosy i twierdzi że nigdy w życiu. To mają do siebie ciężkie i trudne chwile. Nie jest to objawem słabości ( no może poza tymi co już naprawdę nigdy …), ale dialogiem ze sobą. Rozmową z duszą, z organizmem; o tym co słuszne, dobre i ważne.
    Brak zadowolenia z wyniki – także – źle gdybyśmy nie byli wkurzeni że tak słabo. Nie byłoby wtedy poprawy! Ale szanujmy własne wyniki. To bardzo ważne bo często dokonuje się coś co niewielu jest dane ( może pompatyczne ale jednak ! ).
    Mirek jest rzeczywiście wielkim zwycięzcą setki, ale tak naprawdę się dziwię że dopiero teraz tę setkę łyknął. Sądząc z życiorysu znajdowalnego na www powinno to nastąpić zdecydowanie wcześniej. Te karate Grzegorz co piszesz jakby pozytywnie to chyba raczej przeciwnie. Sam coś wiem o tym. Trenując niektóre sporty latami ( jak np. wschodnie sporty – sztuki walki ) czesto uzyskuje się pewien poziom odporności na zewnetrzne sygnały. Człowiek jest bardziej ostrożny i przezorny, nieczęsto stawia dużo na jedną kartę. Wie że i tak wczesniej czy później swoje zrobi. Ale w sporcie aktywnym, agresywnym często to może przeszkadzać. Nieważne, teraz Mirek jest na topie.
    Nie widzę nic złego żeby wziąść tabletkę pból – jak cię ciężko boli. Na wszelki wypadek jasne że nie! Nie ma nic złego że weźmiesz też potas, magnez etc. Chyba długo nie dojdziemy jeszcze do szprycowania jak podczas szosowych wyścigów kolarskich. I tyle. Normalne środki = normalne stosowanie.

  14. Kuerti mówi:

    Tomek,

    Do tego klnięcia zdążyłem się już przyzwyczaić, ale na WSS to było o tyle dołujące, że wydawało mi się, że wszystko mam pod kontrolą, że wszystko się układa po mojej myśli, przed zawodami byłem pozytywnie nastawiony (jak nigdy), w czasie rajdu dobrze się czułe, aż tu nagle ten kryzys. No ale udało się go zwalczyć, to najważniejsze. Kolejne starty już w planach 🙂 .

    Napisałeś:

    „szanujmy własne wyniki. To bardzo ważne bo często dokonuje się coś co niewielu jest dane ( może pompatyczne ale jednak ! ).”

    Coś w tym jest, ale z drugiej strony czy nie uważasz, że po iluś tam startach następuję dewaluacja tego, co wcześniej było dla nas wyczynem? Im więcej startuje tym częściej trudno mi myśleć o naszych rajdach w kategorii jakiegoś wyczynu, to mniej lub bardziej wymagające zawody, ale z tą ekstremalnością (w każdym wydaniu, fizycznym, psychicznym itd.) zdążyłem się juz oswoić. A może po prostu stanąłem niejako w ekstremalnym rozwoju? Nie podejmuję nowych wyzwań (np. start na mastersach itd.), a poprzeczkę zawieszam w kategoriach sportowych (lepszy czas) a nie wyczynowych – pokonanie własnych barier itp.

    Co do karate to ja akurat nie mam doświadczenia w tej kwestii, wydawało mi się tylko, że to może pomóc jeśli chodzi o psychę, upór itd. A co jak co, psycha to podstawa w rajdach.

  15. Paweł mówi:

    Część! jeszcze kilka słów ode mnie.

    Po pierwsze fajnie mi się czytało twoją relację o problemach przy pk5 bo czułem się, jakbym czytał swoją (tak na marginesie: moja jest na maratonypolskie.pl). Miałem dokładnie to samo.

    O nawigowaniu samodzielnie myślę to samo. Ja niewiele dotychczas startowałem. Na pierwszym rajdzie (H-31) chciałem samemu ale już w drodze do PK1 się pogubiłem i będąc samemu nocą w obcym lesie zrobiło mi się jakoś tak nieswojo. Jak dopadłem w końcu jakąś grupę to trzymałem się ludzi jak dziecko maminej spódnicy. Wstyd się przyznać ale poważnie, tak właśnie było.
    No ale to był pierwszy rajd. teraz już staram się chodzić samemu. Trochę to ryzykowne gdy się słabo nawiguje (jak ja) ale zupełnie inna jest satysfakcja gdy samodzielnie znajdę punkt niż gdy dojdę tam za kimś. No i jak pobłądzę to mam pretensje tylko do siebie a nie do kogoś. A poza tym jak chodzisz samemu to chyba więcej się nauczysz. Chyba że chodzisz z wyjątkowo dobrym nawigatorem i podpatrzysz jako on to robi.

    Teraz sprawa pigułek. Byłem zaskoczony, czytając że ktoś tego używa. Jakoś nigdy nie przyszło mi to na myśl by z nich skorzystać i raczej nie będę. I nie dlatego że uważam je za jakieś niedozwolone wspomagacze czy coś takiego. Po prostu jak by mnie naprawdę mocno bolało to chyba zszedłbym z trasy. Bałbym się, że jeśli mam jakaś kontuzję to przez swój głupi upór pogorszę tylko sprawę i kontuzję pogłębię. Wolałbym nie ukończyć zawodów niż ryzykować że przez np. następne 0,5 roku nie będę mógł biegać. To byłoby dla mnie dużo gorsze. Ale może jestem zbyt ostrożny. W każdym razie na rajdach nie miałem jeszcze takiej sytuacji by rąbały mnie nogi strasznie. Owszem, w końcówce czuję spory dyskomfort ale nie jest to ból intensywny.

    Sprawa przemoczonych stóp. Czytałem kiedyś, że jeśli zmoczysz nogi to warto od razu zmienić skarpety na suche. To nic że wkładasz suchą nogę i skarpetkę do mokrego buta. i tak z czasem skarpeta trochę nasiąknie ale but podsuszysz. Jak zmienisz potem jeszcze raz to będziesz miał już prawie sucho. Nie wiem czy to jest najlepsze podejście ale ja w to uwierzyłem i tak robię. dźwigałem co prawda 5 zapasowych par skarpet na rajdzie ale regularnie je zmieniałem a potem jak przemoczyłem nogi po tym deszczu to po 2 lub 3 zmianach miałem znowu sucho i do mety doszedłem w suchych butach.
    Zdaje się, że nie jest to zła metoda.

    Pozdrawiam, fajna relacja. Aha i dzięki za ten tekst o tym jak przebiec supermaraton. Przeczytałem z wielkim zainteresowaniem.

    Mirek:
    Za to że pomogłeś koledze przed sklepem w Uchorowie należy Ci się specjalne wyróżnienie i odznaka fair play. Pomimo, że spóźniłeś się kilkanaście minut możesz czuć się jak byś tę stówę zrobił w limicie. Poważnie. Gratuluję i pozdrawiam.

  16. Kuerti mówi:

    Paweł,

    Relację czytałem, gładko to wszystko Ci poszło. Gratuluje! 🙂 .

    Z tą samotnością w lesie nie mam problemów, gorzej jest czasami podczas wieczornych wybiegań, na trasie jestem skoncentrowany na kolejnych punktach. O ile o taki niepokój Ci chodziło…

    Na pewno satysfakcja z samodzielnego pokonania trasy jest o wiele większa, ale na początku opcja, żeby się pod kogoś podczepić jest ok. Gorzej jak ktoś tak się „czepia” nieustannie.. Dla mnie to nie ma żadnego sensu, w końcu to zawody na orientację, a co to za przyjemność iść wpatrzonym w czyjeś nogi?

    Jeśli chodzi o skarpetki to staram się robić podobnie, ale.. Głupio się przyznać, ale zwykle nie chce mi się zmieniać ich na trasie. To wielka głupota bo później przez odciski stracić można znaczenie więcej czasu niż minutę czy dwie na zmianę skarpet…

    O bólu… Kurde, rajdy to taki sport, że tam wszystko kręci się wokół bólu. Zwłaszcza setki są mocno kasujące. Trzeba pamiętać o tym, że jest ból i „ból”. Ten pierwszy to alarm organizmu, któremu grozi kontuzja – dla mnie wycof bez gadania, chyba, że zdecydujemy poświęcić zdrowie dla wyniku. Nie zaprzeczam, być może sam się znajdę kiedyś w takiej sytuacji.

    „Ból” trzeba przetrwać. Jak skasuje sobie stopy, narobię odcisków a do mety zostanie mi 40 kilometrów i zejdę z trasy to nie będzie oznaką rozsądku, okażę się po prostu słaby (znalazłbym kilka wyjątków, ale piszę generalnie o moim poglądzie na ten temat). Taki ból nie grozi kontuzją, to po prostu wielkie cierpienie przez x godzin, które przetrwamy z zaciśniętymi zębami, albo zejdziemy z trasy i będziemy później tego żałować przez kilka dni.

    Słaby byłem więc kilka lat temu gdy po mocnym początku zrezygnowałem po kilku kilometrach drugiej pętli Harpagana bo skasowałem sobie stopy. Wiem, że można mimo wielkiego bólu iść dalej. Już raz pokonałem w takim stanie 50 kilometrów. To była prawdziwa gehenna, ale wiedziałem, że nie groziła mi żadna kontuzja. Pokonałem siebie i mogłem czuć się wielki, bo to była dla mnie naprawdę duża rzecz.

    Tak mi się wydaję Paweł, że jeszcze nie znalazłeś się w takiej dramatycznej sytuacji, na WSS poszło Ci bardzo lekko. Życzę Ci, żebyś się w takowej jednak znalazł 😉 . To naprawdę cenne doświadczenie!

    Ciekaw jestem Waszych opinii na ten temat, zejście z trasy bo nas coś boli (nie mówimy tu o zaczątkach kontuzji) to oznaka słabości?

  17. Paweł mówi:

    Z tym podczepianiem się po kogoś to Mirek trafnie to określił: „Ale czy to o to chodzi by być jedynie pasażerem tramwaju?”. Nic dodać nic ująć.

    A ból…, jak sam piszesz, są jego dwa rodzaje. Każdy z nas pozna czy boli go od obtarć i odcisków czy dzieje się coś wewnątrz jego stopy czy kolana. To pierwsze może być na maxa dokuczliwe ale wiadomo że jest niegroźnie. tylko bardzo nieprzyjemne. Tutaj można zaciskać zęby i iść (traktować ból jako element przygody) lub łyknąć piguły. Zależy jeszcze jakie obtarcia i odciski, przyznam, że ja takich super zmasakrowanych stóp chyba nigdy nie miałem.
    Bardziej się boję tego bólu drugiego rodzaju, kiedy czujesz że nie bolą Cię obrażenia zewnętrzne tylko że coś się dzieje w środku. To zejście z trasy o którym pisałem dotyczy tego drugiego przypadku. Myślę że w takim przypadku rozsądniej jest jednak zejść. Nogi mamy jedne na całe życie a jeszcze tyle fajnych rajdów do zrobienia:)

    A niesmak po zejściu z trasy się ma, wiem o tym bo jak zszedłem po moim pierwszym Harpie po pierwszej pętli to potem żałowałem. Już przy bazie mijam jakichś kolesi wychodzących wtedy na drugą pętlę i myślę, co oni kurde robią, przecież i tak już nie ma szans na ukończenie?. Dopiero później sobie pomyślałem, że to byli jacyś naprawdę godni szacunku ludzie, wiedzieli, że nie mają szans na ukończenie ale chcieli dojść jak najdalej. Później przyznałem w relacji że wymiękłem, że byłem słaby. I tak uważam do dziś.

    Pytasz czy zejście z trasą to oznaka słabości. Mi się wydaje że to zależy od indywidualnego przypadku, nie da się tak odpowiedzieć jednoznacznie. Pewnie w większości przypadków to JEST oznaka słabości ale potrafię sobie wyobrazić przypadki tak zmasakrowanych stóp odciskami i obtarciami, że ból może być naprawę nie do zniesienia. Nawet dla twardzieli. Trzeba by tu chyba każdy przypadek oceniać oddzielnie.

    Piszesz, że gładko mi poszło. Fakt, na WSS nie miałem jakichś wielkich kryzysów ale to był rajd szczególny. Natomiast takie bardzo trudne sytuacje to ja już miałem, oj miałem. Fakt że akurat nie związane ze stopami (to mi się jeszcze pewnie zgodnie z Twoim życzeniem przytrafi:). Na H-31 przemokłem tak dokumentnie, że w pewnym momencie nie miałem na sobie NIC suchego (no może bokserki)i nie miałem gdzie włożyć komórki by jej nie zamoczyć. Palce tak zgrabiałe że nie mogłem wpisać czasów na karcie.
    Na ostatnim skorpionie tak mnie wychłodziło, że w bazie szczękałem zębami z zimna i zastanawiałem się czy nie mam zaczątków hipotermii. Na tegorocznym kieracie poważnie bałem się że gdzieś padnę w krzakach i już nie wstanę. To było gdy wchodziliśmy na Łopień środkowy, przy końcówce. Myślałem, że zwymiotuję ze zmęczenia. wszystko to jest tam gdzieś w relacjach.
    Mniejsza o to. Przecież ból i kryzysy to nieodłączna część rajdów, jest potem co wspominać i żałować (jeśli się poddało) lub być dumnym (jeśli się przezwyciężyło).
    Pozdrawiam.

  18. Kuerti mówi:

    Wreszcie na PK4 trafił się dyskutant równie wylewny (a może nawet bardziej 😉 ) jak ja. Pięknie!

    Mirek utrafił w sedno tym stwierdzeniem. Mi chodziło o początek zabawy z rajdami, kiedy to mamy malutkie doświadczenie, a mapa to dla nas jakaś czarna magia. Myślę, że w takiej sytuacji dobrze jest wtedy pochodzić z kimś bardziej doświadczonym, nawet w tramwaju, ukończyć jedną, może dwie setki. Ale dalej trzeba już wyskoczyć z pojazdu i napierać o własnych siłach. Inaczej cała ta zabawa traci sens.

    Czyli jeśli chodzi o ból to się zgadzamy. Nie dokonałeś na początku tego rozgraniczenia na ból i „ból” stąd nieporozumienie.

    Przyznanie się do bycia słabym myślę, że jest ok. Bo jesteś szczery wobec siebie i innych. Gorzej jeśli na tym poprzestajesz, mówisz sobie „jestem slaby” i nie robisz nic, żeby to zmienić. Wtedy to jest tragedia. Ja często marudzę, że jestem słaby w tym i w tym, a nie robię nic, żeby jakoś to poprawić. Nie ma mowy o progresie wtedy.

    Również jestem zdania, że zejście z trasy nie zawsze będzie oznaką słabości, są przypadki, w których rezygnacja będzie jedynym rozsądnym wyjściem. Za jakiś czas postaram się coś na ten temat napisać, wtedy sobie podyskutujemy.

    Trochę zastanawiają mnie Twoje przeżycia z setkowych tras, na koncie mam kilkanaście startów i coś takiego mi się jeszcze nie przytrafiło. Może to kwestia ubioru? Napieram w oddychającej odzieży, zwykle mam ze sobą kurtkę (na WSS akurat nie miałem). Na H31 też byłem, pamiętam ten deszcz i jakoś specjalnie mnie nie „napoczął”. Może dlatego, że biegłem? To też zmienia trochę postać rzeczy.

    Mógłbyś napisać w czym startujesz? Bo może rzeczywiście tutaj tkwi problem?

    PS. Na komórkę zawsze biorę woreczek strunowy, na deszcz jak znalazł!

  19. Paweł mówi:

    Wielki dyskutant to ja nie jestem, bo mało doświadczony, ale zwykle pisze dosyć rozwlekle i jakoś tak wychodzi:)

    Co do początku Twojej odpowiedzi to nie będę drążył tematu bo się po prostu zgadzamy. Co do chodzenia z kimś lub bez kogoś myślę to samo. W sprawie bólu też już wszystko wyjaśnione.

    Sprawa poddania się, wymięknięcia. Wiesz po tym pierwszym Harpie to tak mnie bodła moja słabość, że nie wyszedłem na 2gą pętlę, że się poddałem, że na następnym swoim rajdzie zrobiłem już tak jak powinienem. Też nie było czasu a i tak wyszedłem urwać jeszcze 2 punkty z drugiego okrążenia. Sądzę że o to chodzi. I tak słabo mi wtedy poszło ale przynajmniej nie wstydziłem się przed samym sobą że się za szybko poddałem.

    Sprawa mojego ubioru. Grzesiek, na H-31 to ja byłem zielony jak trawka i jeszcze trafiłem na fatalną pogodę. Gdy jechałem na tą stówę 2 lata temu (moją pierwszą) nie słyszałem nawet o stronie napieraj.pl o pk4 nie wspominając. Nic nie czytałem w necie. O tym że Harpagan jest dowiedziałem się z plakatu na bramie jednostki wojskowej w Toruniu. Jedyne co wiedziałem to to co powiedział mi kolega ze studiów który kiedyś był na Harpaganie. Wiesz jak się ubrałem? Nie miałem na sobie prawie nic sportowo – turystycznego. Kurtka z kapturem z „H&M” – myślałem że nieprzemakalna. Byłem w błędzie. pod tym jakieś bluzy, oczywiście żadne tam oddychające. Spodnie to stare wojskowe Bundeswery. Ale najlepsze dopiero przed Tobą. Wiesz jakie buty? stare sportowe Sprandi szybko przemoczyłem i zamieniłem je na…. pantofelki „Heavy Duty”. A na koniec wisienka z tortu: skarpetki z CCC (Cena Czyni Cuda). Chłopie, to był Hard Core. Ubrałem się jak blondynka; jak to dziś wspominam to nie wiem czy się śmiać czy płakać. Ten deszcz był do przeżycia, wiem o tym, ale trzeba było mieć ze sobą chociaż kawałek plastikowej folii by nie przemoknąć.
    Wiesz, z drugiej strony ubrałem się tak bo po prostu nie miałem nic lepszego. Ale tak wtedy dostałem w dupę, że zacząłem powoli kupować normalne wyposażenie. Teraz jeszcze wiele mi brakuje ale już jest o niebo lepiej niż na tym moim pierwszym Harpie.
    Wiesz, jak ja dzisiaj patrzę na chłopaków-harcerzy co jadą na podobne imprezy w wojskowych butach i spodniach w ciapki to sobie myślę, że są tacy zieloni jak ja kiedyś. Ale spokojnie, jeden, dwa stary, wrócą przemoczeni z odciskami i obtarciami to się nauczą.
    Równocześnie ze startem w setkach zacząłem biegać długie dystanse i dziś na rajdach startuję w biegowych Asics’ach. Dwa numery za duże. Bardzo je sobie chwalę ale waham się nad jakimiś rajdowymi Salomonami. Skarpety też specjalne biegowe i do tego jeszcze na rajd kupuję nowe, są jeszcze bardziej miękkie niż te po którymś praniu. W trakcie rajdu mam w plecaku kilka par i zmieniam po 20 – 30 kilometrach lub po przemoczeniu. Kierat przeszedłem w obcisłych sportowych gumkach (laikrach? jakkolwiek to nazwać) New Balance ale to był błąd. Niby dobra firma a obtarły mi kolana ze skóry. Nie wiem jak to możliwe ale byłem niemiło zaskoczony. Na WSS zauważyłem, że wiele osób ma takie spodnie z wąskimi nogawkami i odblaskami. Zacząłem się dopytywać i to są Dobsomy. Pytałem pewnego zawodnika który je chwalił (nauczyciel z którym ścigałem się na trasie) i chyba je kupię. Nie mam jeszcze kurtki na starty zimowe i tu się zastanawiam. Coś będę chciał kupić ale jeszcze nie wiem co.

    Tak, że tak to jest z tym moim ubraniem. Jeśli chodzi o moją drugą stówę w życiu to był to tegoroczny Skorpion. Ubrałem się już lepiej ale to były bardzo ciężkie warunki. Pamiętam, że pisałeś relację na żywo. Byłem z kolegą na trasie 22 godziny, sporo śniegu, mróz minus kilka – kilkanaście stopni. Pod koniec rajdu byłem bardzo wychłodzony.

    Dobra, kończę już bo znowu nowelka wychodzi. mam jeszcze pewne przemyślenia odnośnie tempa biegu na stówę ale może innym razem o tym napiszę.

    Pozdrawiam.

  20. Kuerti mówi:

    Dzięki za tekst ubiorze, nieźle się uśmiałem czytając go i jednocześnie wspominając swoje początki. 🙂 .

    Ja debiutowałem na H27, ubrany w spodnie dresowe, koszulkę bawełnianą, ciężką bluzę, niewygodny plecak bez camela i latarkę ręczną. Jak się domyślać nie był idealny zestaw 🙂 . Był jednym słowem tragiczny. Z czasem zacząłem wymieniać wyposażenie i teraz „latam” już tylko w rajdowych rzeczach. Fajnie czasem sobie tak powspominać te pierwsze starty, wtedy wszystko było nowe, a człowiek nie miał pojęcia o wielu rzeczach.

    Ale Twojego ubioru z Harpa nie przebije! 🙂 .

    Jeśli chodzi o Dobsomy to polecam bardzo, bardzo! Ja użytkuje już drugą parę i są rewelacyjne (materiał trochę zbyt delikatny, ale nawet w pozszywanych biega się super). Kurtkę mam TNF, gore-tex paclite. Trochę przyciężkawa – ok. 500gr. Idealna jako kurtka uniwersalna, ale na rajdy bym jej raczej nie polecał, właśnie z powodu wagi… Na zimę jak najbardziej.

    Teraz gdybym kupował kurtkę stricte rajdową to rozejrzałbym się za jakąś cienką szmatą z gore, coś co włożyć można w zasadzie do kieszeni. Można wtedy takie coś brać na wszelki wypadek. Tobie również polecam takie rozwiązanie – widzę, że masz ambicje na coraz szybsze starty, nie ma co pakować się w jakieś ciężkie rzeczy.

  21. Paweł mówi:

    Dzięki za opinie i porady co do spodni i kurtki, wezmę je pod uwagę jak będę sobie czegoś szukał. Mam nadzieję że na Nocną Masakrę przyjadę i chciałbym mieć już wtedy jakieś normalne ubranie.

    Wiesz co mi się jeszcze podoba? Te plecaki z dużymi kieszeniami na piersiach. Mam niby mały plecak z camelbakiem i w zasadzie mi wystarcza ale wkurza mnie to zdejmowanie go co jakiś czas bo chcę wyjąć to czy tamto. Widziałem że P. Dybek miał na Kieracie taki fajny plecak, chyba Salomona. Na ostatniej okładce Biegania dziewczyna (Karolina) ma też chyba taki sam. W sklepie napieraj.pl takich nie widziałem. Ale mają za to plecak raidlight z dołączaną torbą z przodu. to musi być bardzo wygodne rozwiązanie, zwłaszcza ta przednia torba. Gaweł w teście bardzo ten plecak zachwala ale mnie się on wydaje dosyć workowaty, niestabilny. No i bukłak gdzieś dziwnie daleko od pleców. Używałeś go może? albo ktoś z twoich znajomych? masz jakieś zdanie o tym plecaku?

  22. Kuerti mówi:

    Nie używałem tego plecaka opisywanego przez Ciebie. Mam za to ten sam plecak, w którym biega P.Dybek. Krótko – rewelacja! Mam już go 4 rok i jestem wielce zadowolony, nie mam pojęcia dlaczego Salomon zawiesił produkcję tego modelu?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA