Przełamać się!
Będzie chyba zabawnie. Zawsze zabawnie jest spojrzeć na nasze przeszłe myśli, obawy i nadzieje. Później nadchodzi to coś, na co czekaliśmy tak długo i zmienia je bezpowrotnie. Nadzieja przestaje być nadzieją a zamienia się w radość ze zrealizowanego celu albo obawy zamieniają się w smutek i rozczarowanie… Krótkie spojrzenie w przeszłość. Zastanawiałem się czy to publikować na blogu, w końcu zdecydowałem się na ten krok. Chyba jestem rajdowym emocjonalnym ekshibicjonistą? Przynajmniej dobrze, że tylko rajdowym 😉 .
9 wrzesień 2008. 10 dni przed godziną zero.
Jestem nieco wkurwiony, jeśli mogę to tak ująć. Na siebie i na pieprzoną rzeczywistość, która lubi się tak fantazyjnie pierdolić właśnie wtedy kiedy nie trzeba. Oj potrafi czasem dopiec, oj potrafi! Wyznaczasz sobie jakiś cel, najlepiej taki, który przekracza Twoje akutalne możliwości czy też mniemanie o tychże, inne cele nie są warte uwagi, bo chodzi o to, żeby sięgać wysoko – trwanie w ciągłej asekuracji może i jest dobre, ale mnie to nie interesuje. Wybrałem więc cel ambitny, wystartować w Przejściu dookoła Kotliny Jeleniogórskiej i 145 kilometrów pokonać poniżej 24 godzin. Czytając te słowa już wiecie jak potoczył się mój los i albo zaśmiejecie się teraz w głos i stwierdzicie, że byłem co najmniej naiwny licząc na taki wynik bądź też w zadumie pokiwacie głową myśląc „wiedział na co się porywa”…
Ja tego nie wiem. Przekonam się o tym dopiero za 10 dni. Dlaczego więc piszę tutaj o czymś co jest już przebrzmiałą historią? Wróćmy do dramatycznego początku – na 10 dni przed startem moje 3 miesięczne przygotowania stanęły nad krawędzią urwiska. Od tygodnia nie trenuję, beznadziejne przeziębienie, które przyplątało mi się zaraz po półmaratonie trzyma mnie do dziś. Czuję jak z każdym dniem słabnę. I wiecie, to nie chodzi o to, że przez ten tydzień nagle moja forma, to wszystko co wypracowałem w przeciągu 3 miesięcy nagle przepadnie. Nie w tym rzecz.
Chodzi o pewne podejście, o pewien perfekcjonizm, który mnie trawi. Wszystko musi być idealne, dokładnie poukładane. Przy takim schemacie myślenia, tygodniowa przerwa w treningach na 10 dni przed startem jest prawdziwym trzęsieniem ziemi. Moja złość narastała więc z każdym dniem, w którym nie mogłem wyjść na trening. Później przyszło jednak opamiętanie. Ej stary, pomyślałem sobie, przecież nie wiesz, że tak jest zawsze? Czyżbyś był takim naiwniakiem, który sądzi, że wszystko mu wyjdzie tak jak sobie zaplanował?
Naprawdę tak myślałem. Jednocześnie mając zgoła przeciwne doświadczenia w tej materii. To było naprawdę strasznie naiwne. Jestem w stanie to zaakceptować, że nawet w najlepszym planie przyjdzie taki moment, taka chwila, że coś pójdzie nie tak, ale dlaczego kurwa mać, to musiało się stać na kilka dni przed startem?! Gdyby jeszcze ze 2 miesiące temu, ale teraz? Teraz gdy wreszcie zaczynałem nabierać wiatr w żagle? To jest właśnie ten punkt zapalny, który nie pozwalał mi normalnie funkcjonować przez tych kilka dni, dlaczego akurat w takim momencie, no!?
Tylko teraz niech mi nikt nie mówi, że rajdy to przecież nie całe życie, ja to wiem! Pewnie, że wiem. Ale… Jeśli przez 3 miesiące koncentruję swoje myśli na jakimś zadaniu, czymś co ma stanowić moją wielką próbę angażującą wszystkie moje siły to jest mi żal, bardzo żal. Nie potrafię tak po prostu powiedzieć, ok, spoko, nic się nie stało, zamiast łamać 24 godziny to może zapiszę się na kurs angielskiego, albo na kurs tańca… Nie i jeszcze raz nie! Najpierw musi być wielka złość. Oczyszczający stan, po którym można iść dalej. Chciałem się w tym zagłębić. Poczuć ją całym sobą.
I tak właśnie było. Najpierw wielka złość, gniew i rozczarowanie, że rozpada się coś nad czym tak wiele pracowałem. Nie wiem, naprawdę nie wiem jak ta przerwa wpłynie na moją formę za tych 10 dni, może wiele nie stracę? Mógłbym na przykład zrewidować swój plan i zamiast tych 24 godzin założyć sobie pokonanie trasy np. w 30 godzin uwzględniając pechową przerwę. Mógłbym. Ale nie chcę. Wiarę od niewiary dzieli cienka granica, cały czas zastanawiam się czy jestem w stanie podołać temu zadaniu. Bez względu na to w jakiej formie byłbym. Oczyszczenie ze złości nie oczyściło mnie z ambicji. Chcę dojść do miejsca, w którym wkopane są słupy graniczne moich możliwości, a jeśli będzie trzeba to je przekopię dalej! Nie jestem w stanie po 3 miesiącach nastawiania się na walkę o 24 godziny teraz zwyczajnie zrezygnować z tego. Nawet jeśli mam ku temu logiczne przesłanki.
Wielka złość nie osłabiła więc moich ambicji, myślę jednak, że to doświadczenie wiele zmieniło w moim podejściu do rajdów. Wiecie co jest najfajniejsze w rajdach? To, że są tak bardzo życiowe. Kształcą w człowieku upór, może nie tyle konsekwencje w działaniu, bo z tym u mnie różnie, ale właśnie ten cholerny upór. Upadniesz 1o razy, ale podniesiesz się jedenasty raz! Jeśli na czymś mi zależy to nie potrafię odpuścić, owszem będę upadał, sprawy nie będą układały się po mojej myśli, wiele rzeczy nie będzie mi wychodziło, ale jeśli naprawdę na czymś mi zależy to się nie poddam. Nie potrafię inaczej. W rajdach mam tak samo. Cały czas mam ambicję na coś więcej niż bycie przeciętniakiem, nic mi z tego nie wychodzi. Brakuje czasu, sił, chęci…
Przytrafiają mi się takie przerwy jak ta, nad którą teraz czynię sąd. Jestem wtedy zły i mam wszystkiego dość, ale nie umiem odpuścić. Przecież to byłoby takie łatwe – dać sobie wreszcie spokój z tym, co przecież i tak mi nie wychodzi. Ale ja jestem uparty. Doświadczenie porażki i podnoszenia się po niej. Tego właśnie uczą mnie rajdy. Gdzieś w tym wszystkim rodzi się upór, który każe zawsze wstać i iść do przodu. Okoliczności mogą być różne, to nieistotne zresztą. Czy to ja zawinię czy zawini cokolwiek. Nie można się poddać i zrezygnować z naszych własnych zamierzeń. Shit happens. Po prostu. Czasem nie da się nic na to poradzić. Trzeba się z tym pogodzić i napierać dalej. Takie życie!
Tego właśnie nauczyła mnie ta sytuacja na 10 dni przed startem w Przejściu. Byłem w podłym nastroju – zły na siebie i cały świat, ale udało mi się nad tym zapanować. Porażki i niepowodzenia są fajne, bo zwiększają naszą wiedzę o nas samych. Tylko przegrywając wnikamy w najgłębsze zakamarki naszych dusz. Ostatecznie cieszę się, że owo doświadczenie stało się moim udziałem, jeśli tylko okaże się na tyle rozważny przekuje je w sukces. Być może już za 10 dni na Przejściu…
Wyszedł mi bardzo osobisty tekst. Być może nawet go nie opublikuje na blogu, być może na zawsze pozostanie tylko gdzieś w odmętach komputerowych archiwów Jeśli przegram z kretesem na Przejściu to nie będę chciał wracać do tej porażki poprzez taką deklarację nieustającej walki pomimo pojawiających się problemów. Ale z drugiej strony, jeśli zdarzy się tak, że ulegnę słabości to czym będzie ta cała przemiana jak nie jednym wielkim kłamstwem? Jeśli jest prawdziwa to nie mam się czym martwić, a jeśli nie? Później będę się tym martwił…
Kilkanaście dni po godzinie zero…
A więc chyba się udało, połowicznie, ale jednak się udało. W gruncie rzeczy nie chodzi tutaj o wynik, o dokładną liczbę godzin, nie ma znaczenia, że to miały być 24 godziny a skończyło się na 30stu. To naprawdę bez znaczenia, dla mnie liczy się to, że nie odpuściłem i walczyłem do końca. Tego cały czas trzeba się uczyć, pielęgnować taką postawę z wielką uwagą. Zdaję sobie sprawę, że dla większości z Was moje rozważania i rozterki mogą być obce, podejrzewam, że macie jednak inne oczekiwania od rajdów niż ja (a może się mylę?). Mimo wszystko mam nadzieję, że ten tekst w jakiś sposób Wam się przyda…
PS. Autorem kiczowatego obrazka jest imagebysp. Nie no, tak naprawdę to ładny jest!
Myślę Grzesiek, że za bardzo przeżyłeś ten tydzień bez treningów. Wiesz, jak byś był jakimś topowym zawodnikiem z biegów ulicznych, gdzie liczą się sekundy to może by to bardzo zaważyło. Ale tu? To zupełnie inny typ zawodów, 145 cholernych kilometrów, myślę, że ten tydzień nie wpłynął zbyt destrukcyjnie na twoją formę (wypracowywaną chyba znacznie dłużej niż 3 miesiące, przecież regularnie ćwiczysz od dawna). Kto wie, może ten przypadek uchronił Cię przed przetrenowaniem? Nie wiem jak ćwiczyłeś ale może (znając Twój upór i ambicje) może przeginałeś? Popatrz na to z tej strony. Może ta nieplanowana, tygodniowa przerwa była Ci właśnie potrzebna?
No i patrząc na to z perspektywy czasu okazało się, że żadnej katastrofy nie było. Wręcz przeciwnie, odniosłeś duży sukces.
Paweł,
Nie oszukujmy się, nie jestem żadnym profi zawodnikiem ani nigdy takim pewnie nie będę (to pewnie jako furtka, żeby się nie ograniczać 😉 ). Doskonale zdaje sobie sprawę, że w przypadku zawodów rozgrywanych na tak dużym dystansie tydzień bez treningów nie ma aż takiego znaczenia, co nie zmienia faktu, że mimo wszystko czułem podczas Przejścia, że biegowo jestem znacznie słabszy niż jeszcze kilka tygodni wcześniej.
Bardziej mi chodzi o to zmianę w podejściu do treningów, w sferze psychicznej. To jest cały problem z układaniem planów i radzeniem sobie w sytuacji gdy wszystko zaczyna się sypać. Wcześniej źle znosiłem takie sytuacje, teraz już mi przeszło. Na tydzień przed Harpem również nie jestem w super formie, ale mimo to powalczę na miarę swych aktualnych możliwości.
Oczywiście trzeba brać poprawkę na to, że inaczej podchodzę do Harpa a inaczej traktowałem Przejście, o którym było nie było myślałem od kilku miesięcy, a Harp to po prostu kolejna setka, kolejne zawody…
PS. Kurde zapomniałem całkiem o nagrodzie, jutro rano wyślę do Ciebie paczkę! Przepraszam!
Wiem że nieładnie jest się przechwalać na forum ale nie jesteś przeciętniakiem jak piszesz. Rajdowy przeciętniak nie zrobił by 145 km po górach w czasie poniżej 30tu godzin.
Psychiczne znoszenie takich rzeczy niezależnych od Ciebie? No cóż, chyba każdy by to przeżywał, jeden bardziej drugi mniej. Nie ma jednak co rwać sobie włosów z głowy bo to nic nie da. Lepiej przeanalizować źródło problemów i pilnować by sie to więcej nie powtórzyło. A może odwrotnie, może złość mobilizuje do większego wysiłku i większego zacięcia na trasie? Można dzięki temu można więcej z siebie wycisnąć i dojść wyżej?
Opóźnieniem w wysłaniu paczki się nie przejmuj, nic się nie stało.
Pozdrawiam:)
Trudno jednoznacznie ocenić własne możliwości, najpierw musielibyśmy przyjąć jakieś kryteria według, których określamy czy ktoś jest czy nie jest przeciętniakiem, jeśli kryterium byłoby Przejście to ok, zgodzę się, że 30 godzin to niezły czas.
Czy taka przerwa może zadziałać mobiilizująco? W pewnym sensie na pewno, ale z drugiej strony? Kurde, to 150 kilometrów po górach, tu nie ma zmiłuj. Jeśli nie jesteś przygotowany to nie ma szans na bicie rekordów. 30 godzin to wynik, który zrobi wprawny piechur (ale taki naprawdę rozchodzony 😉 ). Gdy stawałem na linii startu perspektywa takiego ogromu kilometrów nieco przerażała, ciężo więc w moim przypadku mówić o motywacji. Raczej o pewnym przestrachu – a co jeśli szybko się skasuję?
Jeszcze słówko o motywacji, wydaję mi się, że w rajdach działa ona w nieco inny sposób niż w innych dyscyplinach. W taki bardziej niezorganizowany, punktowy. Trudno mówić o ciągłym stanie pozytywnego nastawienia podczas 30h napierania, tak samo nic nie da Ci zryw na 30 kilometrze gdy w perspektywie ponad stówa do mety. Myślę, że można tu mówić o jakichś tam niuansach, chwilowych wzlotach, tak jakby podmuchach pozytywnej energii 🙂 . Nie wiem jak to wytłumaczyć 🙂 .
Rozumiem co masz na myśli pisząc o tych chwilowych wzlotach i upadkach. Przeżywałem to na tegorocznym Kieracie. Pozytywne nastawienie potem mały kryzys, potem euforia potem znowu kryzys tym razem większy i na końcu znowu pozytywne nastawienie.
Chyba większość startujących tak ma.
Sorry za offtopa, ale aż muszę przeklnąć, nosz kurwa mać! Zapamiętać! Jeśli Polska gra na Śląskim w październiku to trzeba tam być!
Jak to szło? Włochy 3:1 za Janasa, Portugalia 2:1 za Beenhakera i teraz znów Holender prowadzi nas do wielkiego zwycięstwa, oby bo na razie prowadzimy 2:0 (jest 54 minuta), Błaszczykowski strzelił właśnie cudowną bramkę! Brawo Polska!
Się wie- na Śląsku, to nawet nasi piłkarze potrafią coś zagrać. 😛