Jesienne Trudy: Trasa Piesza
To było tak, że najpierw miały być w tym czasie Mistrzostwa Polski w Rajdach Przygodowych – na te jednak z różnych przyczyn ostatecznie się nie wybiorę, później z kolei pojawiły się Jesienne Trudy na horyzoncie. Pierwotnie z trasą mieszaną, na którą miałem wybrać się razem z Kasią – ostatecznie okazało się, że Kasia nie ma sprawnego roweru, zresztą co nie miało żadnego znaczenia, Wojtek (organizator) odwołał trasę mieszaną z powodu braku zainteresowanych. Pomyślałem więc wtedy o trasie rowerowej – 100km. W końcu trzeba jeździć i trzeba trenować nawigację! Później jednak okazało się, że Piotrek chce zabrać rower ze sobą i po pieszej setce wyskoczyć jeszcze na setkę rowerową! Dawno razem nie startowaliśmy, pomyślałem więc, że szkoda byłoby zaprzepaścić okazję do wspólnego startu.
Ostatecznie plan wyglądał więc tak: jadę razem z Piotrkiem w piątek do bazy w Dolicach, on startuje rano na 100km biegiem, ja kręcę się po trasie z rowerem i robię zdjęcia, a wieczorem wskakujemy na rowery. Plan już w samochodzie uległ modyfikacji. Zamiast kręcić się z aparatem biorę udział w biegu na 50km (po the hARz mam ogromny głód na ściganie!) a później już zgodnie z planem jedziemy na rower. Żeby nie przedłużać – koniec końców wystartowałem z Kasią na 50km o 11, a o 19 razem z Piotrkiem wskoczyliśmy na nasze rumaki. Uff! Tak jak nie lubię takich zmian tak teraz bardzo mi się podobała ta niepewność – potraktowałem to jako trening, na jakiejkolwiek trasie bym nie wystartował musiałem sobie poradzić, nawet jeśli nie planowałem biegania i nie miałem całego standardowego wyposażenia, co z tego? Rajdy wymagają improwizacji. I to jest fajne.
O 7 rano ruszyła trasa na 100km, a po 4 godzinach wybiegliśmy i my. Faworytem do zwycięstwa na 50tce był oczywiście Bartek Woźniak – triumfator z przed roku. Kasia chciała poprawić wynik z WSS – tam nabiegała 8 godzin. Nie miałem pojęcia jaki czas jesteśmy w stanie osiągnąć napierając wspólnie – zwykle to ja jestem tym słabszym w teamie, a tutaj musiałem sprawdzić się w roli osoby, która nadaje tempo. Byłem ciekaw jak poradzę sobie w tej roli… Tymczasem jednak dostaliśmy mapy w ręce – szybko, szybko będzie, pomyślałem. Proste i długie przeloty – jedyną przeszkodą wydawało być się słońce, które prażyło od samego rana, a trasa wiodła głównie w otwartym terenie.
Punktów było 9 sztuk. Przy każdym kolejnym czekała na nas „rodzinka” punktów stowarzyszonych. Już tłumaczę o co chodzi. Właściwy punkt stoi w miejscu, w którym został on oznaczony na mapie – DOKŁADNIE w tym miejscu, a nie kilkadziesiąt metrów dalej albo bliżej. Jeśli na mapie PK stoi w narożniku lasu na skraju pola – to stoi on DOKŁADNIE w tym narożniku. Nie przy drodze na skraju lasu, nie na styku lasu i pola kilkanaście metrów od narożnika. Tam stoją punkty stowarzyszone – ich nie podbijamy! Urozmaica to zabawę – zwłaszcza na tak łatwej trasie jak ta na Jesiennych Trudach (żeby było śmieszniej na PK2 „złapaliśmy” taki jeden fałszywy punkt!).
Słońce pali bez litości, prezent na ostatnie dni lata? Ruszamy spokojnym truchtem i już po kilku mintach zostajemy tylko we dwójkę. Bartek szybko zdobył nad nami przewagę, a reszta uczestników została w tyle. PK1 podbijamy po długim i mozolnym trawersie przez pole. Skarpetki pożyczone od Piotrka tym samym stały się moją własnością – przecież nie oddałbym mu takich brudasów! Przy dojściu na PK2 musimy trochę pohaszczować w okolicach wioski – droga kończy się gdzieś przy płocie dużego gospodarstwa, a my zmuszeni jesteśmy próbować je jakoś ominąć – znów przez pole. Na PK2 podbijamy tego nieszczęsnego stowarzysza, co jest o tyle ciekawe, że punkt stał na skrzyżowaniu dróg – punkty stały w 2 czy 3 miejscach, na rogach krzyżówki. W tej sytuacji podbić ten niewłaściwy to wyczyn! Mi się udało!
Przeloty na PK3 i PK4 to mozolne przeprawy po betonowych drogach w krainie łąk i palącego słońca. Cały czas podbiegamy, czuję się trochę jak sadysta – zdaję sobie sprawę, że dla Kasia musi w ten bieg wkładać więcej wysiłku niż ja. Mimo tej świadomości jednocześnie nie potrafię odpuścić, nie tyle co zależy mi na miejscu, ale chcę rozprowadzić Jay na jak najlepszy wynik. Napinam strunę nie mając do końca świadomości jak dużo może wytrzymać. Koncentruję się na małych etapach – biegamy jak najwięcej do półmetka, później zostaje nam PK7 i picie od organizatorów, a dalej to już przecież meta. Uwaga skierowana na krótkie etapy pozwala nam mobilizować się do wysiłku.
Na PK5 i 25 kilometrze jesteśmy po 3 godzinach i bodaj 15 minutach. Czyli świetnie! Przeloty są proste – drogi wiodą przez pola, łąki – w las wbiegamy doprawdy rzadko. Walczymy tylko z samymi sobą i upalną pogodą. Zastanawiam się co tutaj w ogóle robię? Przecież jeszcze kilka dni temu wracałem z Niemiec ze startu sezonu na the hARz a teraz biegam po jakichś polach. Poczułem się jak jakaś pieprzona maszyna. Jak „kombajn do zbierania punktów kontrolnych po wioskach” – dostaję mapę do ręki, wpadam w rytm i koszę punkty. Świat zawężam do tego, co na mapie, kontroluję oddech i optymalizuję krok. To wszystko stało się takie mechaniczne – zwłaszcza na łatwych nawigacyjnie rajdach, gdzie największą rolę odgrywa prędkość poruszania się.
Z zamyślenia budzi mnie widok namiotu sędziowskiego na PK7 – dobiegamy na 35 kilometr, dostajemy napój, batonik i… i pyszne jabłuszko – cudowny pomysł! Strata do Bartka utrzymuje się na stałym poziomie – 30 minut. Dogonić go nie dogonimy, ale jesteśmy w dobrej formie i chcemy jak najszybciej znaleźć się na mecie. Za PK7 gubimy drogę i przedzieramy się przez łąki. Dochodzimy do sporawego kanału, który trzeba przeskoczyć – nie ma innej opcji. Biorę rozbieg i po chwili jestem po drugiej stronie. Kasia rzuca mi swój plecak, cofa kilka metrów do tyłu, biegnie i… w decydującym momencie postanawia jednak zażyć orzeźwiającej kąpieli i naturalnego spa w jednym – jednym słowem wpada do kanału! Jest raczej wesoło niż groźnie – nie mogę więc powstrzymać się od śmiechu, choć Kasi pewnie nie jest wcale tak zabawnie. Z drugiej strony przy upalnej pogodzie taka kąpiel jest niczego sobie!
Do PK8 prowadzi prosta droga (w zasadzie na wszystkie punkty prowadziły proste drogi…), szybko więc znajdujemy się u celu. A stąd już tylko PK9 i meta! Spoglądam na zegarek, do końca zostało nam 9 kilometrów, a na stoperze 5 godzin i 35 minut od startu, czyli jak się sprężymy to uda nam się jeszcze zejść poniżej 7 godzin! Zachęcam Kasię do ostatniego wysiłku nadal nie mogąc pozbyć się tego wrażenia, że jestem sadystą. Jednocześnie jestem pod wielkim wrażeniem jej zawziętości – co jakiś czas sama zrywa się do biegu, choć wiem ile ją to kosztuje. Zastanawiam się czy ja sam zdobyłbym się na taki wysiłek – czy fakt, że jestem w niezłej formie, która pozwala mi poruszać się dość szybko zakrywa te wszystkie braki w determinacji i woli walki?
Bo przecież co innego jest napierać z zapasem sił, kiedy to jest łatwe i przyjemne. To może być jednak złudne, bo co jeśli warunki nagle się zmienią – czy przy szybszym tempie będę w stanie wykrzesać z siebie więcej sił? Czy może moje aktualne wytrenowanie stanowi granicę moich możliwości, czy jestem na tyle silny psychicznie, żeby ją przekroczyć tylko angażując silną (bądź słabą) wolę? Start w Jesiennych Trudach nie dał mi odpowiedzi na te pytania, mogłem jednak zaobserwować ile może wydobyć z siebie osoba naprawdę mocno zdeterminowana. Byłem i nadal jestem pod ogromnym wrażeniem występu Kasi na Jesiennych Trudach! Dał mi on sporo do myślenia.
Tymczasem jednak zmierzaliśmy do PK9 – świadomi, że do końca pozostało już naprawdę nie wiele. Jeszcze tylko PK9, przeprawa przez kolejne pole i prosta droga w kierunku mety. Nadal staraliśmy się truchtać choć co jakiś czas, a końcówkę już przebiegliśmy i w dobrym stylu wpadliśmy na metę po 6 godzinach i 46 minutach (w oficjalnych wynikach nasz czas to 7:11 – dostaliśmy 25 minut za stowarzysza)! Pogratulowaliśmy sobie świetnego startu (zajęliśmy drugie miejsce), Kasia udała się na zasłużony wypoczynek a ja zacząłem przygotowywać się do wyjazdu na rower. Nie musiałem długo czekać na Piotrka – po 11 godzinach i 20 minutach wspólnie z Maćkiem Więckiem oraz Michałem Jędroszkowiakiem (setkowy triumwirat 😉 ) wpadli na metę. Po twarzy Piotra widziałem, że nie było lekko – choć nawigacja nie sprawiała problemów to zabójcze tempo i niemniej mordercza pogoda sprawiły, że pokonanie tych 100 kilometrów było ogromnym wysiłkiem.
Co ciekawe chłopaki po drodze próbowali się urywać – nie raz i nie dwa. Trafiając na siebie w samej końcówce żadnemu z nich nie udało się już urwać – zresztą chyba tak naprawdę nikt z nich nie miał takiego „ciśnienia” na wygrywanie. To jest jedna z tych pięknych rzeczy na setkach – nam nie chodzi tylko i wyłącznie o zwycięstwa, o urywanie minut na mecie, liczy się również, a może i przede wszystkim fakt, że można spotkać się w gronie starych znajomych, z którymi dzieli się wspólne doświadczenia.
W tym momencie zakończę swoją opowieść a na drugi odcinek zapraszam wkrótce. Ponoć czasem piszę zbyt długie teksty, prawda to? Spróbuję coś z tym zrobić, bo może rzeczywiście coś w tym jest…
taa zbyt długie… zaciekawisz i co? i urwiesz 😛
Widziałem jak Kaśka kręciła się po bazie z deka obolała ale wyglądała na zadowoloną. Potem zawinęła się w śpiwór i tyle ją widziano 🙂
Kuerti, a co z szamponem zrobiliście? Stał samotny przez całą noc, był nawet plan by się nim zaopiekować 😉
Fakt, najlepsze dopiero przed Wami – na pieszej poszło nam gładko, na rowerze było trochę kręcenia się w kółeczko 😉 .
Czyli nie za długo? Sam już nie wiem 🙂
Jip,
Jaki szampon?! Ja nic nie wiem 🙂 .
A co do bycia zadowolonym, myślę, że można albo cieszyć się przede wszystkim pokonywaniem trasy, wtedy trudno o dobry wynik, albo można napierać ile sił w płucach i na swój sposób również cieszyć się byciem na trasie a później świętować na mecie. Tak mi się wydaje…
Taki w szklanej butelce z szyjką, czerwoną nalepką i korkiem 😉
No tak, zbyt lotny to ja nie jestem 😉 .
Trzeba było nim się zaopiekować! To miał być umpoinek za połamanie 11h, ale skoro nie udało się, a chłopaki raczej nie palili się do otworzenia go to spokojnie mogliście się częstować!
Gratulacje za tę 50, dla Ciebie to pewnie bułka z masłem, ale wyczyn Kasi budzi mój szczery podziw 😉 (tak na marginesie – wciąż nie ustaliliśmy, czy świat jest mały, czy bardzo mały).
Gratulacje dla Piotrka, Maćka i Michała 😉 i dla Andrzeja, który ich gonił – z międzyczasów wynikało, że bardzo długo trzymał ich tempo.
Mimo, że 11h wyszło cało, to było w niezłej opresji. Patrząc na czasy, to kurczę, jakby kosmici przylecieli na JT 😉
Pilnowałem ten szampon do jakiejś 4 nad ranem, a potem się zwinąłem bo było zimno. Będzie na następną metę albo spotkanie 😉
Krolisek,
Chyba bardzo mały 🙂 . Fakt, zapomniałem o Andrzeju Buchajewiczu, który uzyskał niemniej świetny wynik, na mecie pojawił się jakieś 20 minut po chłopakach. Gratulacje!
Pytanko tylko kto w tym duecie nawigował?
Bo widziałem Kasie (co prawda krótko, bo dla mnie ma za szybkie tempo) jak nawigowała na Harpaganie.
Szło jej to całkiem nieźle.
Witaj Pawle na PK4!
Nawigacja to zbyt duże słowo 🙂 . Po prostu wybierałem odpowiednie drogi, bo zbyt wielkich zagadek orienterskich na trasie JT nie było. 🙂
Grzesiek,
gratuluję podium. Przewidziałem to, chociaż nie wiedziałem dokładnie w której konkurencji wystartujesz. Chyba zacznę grać w zakładach bookmacherskich 🙂
Tak przy okazji to się pochwalę. Udało mi się zdobyć pierwsze podium, chociaż takie nieoficjalne, bo na Przejściu Kotliny. Przy okazji udało mi się poprawić Twój ubiegłoroczny czas o ponad godzinę. Mój czas 28:25. Chyba teraz zasłużyłem na to piwo, które dostałem niejako awansem 😉
Wlkp,
„Uczeń przerósł mistrza”, tylko dlaczego tak szybko? 😀 .
A tak poważnie – wielkie, wielkie gratulacje! Pokazałeś klasę, no i zasłużyłeś jak najbardziej na piwo 🙂 . Dużo biegałeś?
Swoją drogą organizatorzy Przejście nie podali czasów poszczególnych osób, to chyba jedyna możliwość, żeby z tego spotkania nie zrobiły się regularne zawody. Bo jak widać sprawdza się to, co przewidywałem rok temu – ludzie są coraz lepiej przygotowani i walczą nie o ukończenie ale o wynik na mecie.
Jeśli pojawię się w Szklarskiej za rok to tylko z zamiarem pokonania trasy poniżej 24h, samo ukończenie mnie nie interesuje. Jeśli brak „wyników” na stronie ma być kompromisem pomiędzy organizatorami, którymi przyświeca nieco inny cel, a ścigantami to chyba jest to dobre rozwiązanie.
Dzięki 🙂
W sumie to biegam trzy razy w tygodniu, wtorek i czwartek po godzinie a w niedzielę trochę więcej ale nie więcej niż 20km. Biegam przede wszystkim krosy, bo mam koło domu fajny pagórkowaty lasek. W niektóre soboty robię sobie wycieczki rowerowe takie w przedziale 50 – 100 km tempem raczej turystycznym.
Jeśli chodzi o czasy czołówki, to podałem je w swojej relacji na forum Przejścia.
Prawdziwą gwiazdą Przejścia była Sabina Giełzak. Pięć razy jej uciekałem i pięć razy mnie doganiała, w końcu dałem za wygraną i szliśmy razem.
Co do złamania granicy doby, to wiele osób się na to szykuje w przyszłym roku i pewnie będzie ostre ściganie, czego chcieli uniknąć organizatorzy. Nie mniej jednak panuje tam świetna atmosfera i nawet przy ściganiu raczej nic się nie zmieni.
Wlkp,
Bardziej mi chodziło o bieganie na samej trasie Przejścia. Jestem pewien, że za rok padną 24h! Poziom podnosi się wręcz z miesiąca na miesiąc 🙂 .
PS. Gratulacje dla Sabiny! Kapitalny wynik!
Tak się zastanawiam ile mogło być tego biegu i trudno mi to jakoś ogarnąć i zliczyć. Przydałoby się jakieś urządzenie monitorujące tempo 🙂
Biegłem tylko na łatwych zbiegach. Chyba nie było tego więcej niż 3h.
Za to łatwiej wyliczyć co trzeba zrobić, aby złamać 24h. Po prostu wystarczyłoby 4h więcej biegu.
Łatwo to wyliczyć, ale zrealizować na trasie to już zupełnie inna bajka 🙂
OOO… Już wiem, kim jest wlkp :).
PK4 czytam mniej więcej od roku a teraz postanowiłam się ujawnić. A w Kotlinę zamierzam wrócić za rok, jeżeli mi tylko odwagi starczy i może też spróbować powalczyć o połamanie 24h. Lub przynajmniej tegorocznego wyniku…
wlkp,
Gratulacje, piękny wynik. Widać, że praca nad formą przynosi rezultaty 🙂
Sabinchen,
Witaj na blogu! Gratuluję raz jeszcze, tym razem osobiście! A przy okazji mały opieprz! Dlaczego dopiero po roku rozpoczynasz komentowanie?! 🙂 .
Paweł,
dzięki, no spokojny systematyczny trening przynosi efekty. Rok temu w tydzień po przejściu miałem opuchnięte stopy i odpowiedziałem zdecydowanie odmownie na propozycję wyjazdu w góry, gdzie w grę wchodziły łatwe spacery.
Tymczasem w tym roku w tydzień po przejściu spokojnie sobie wystartowałem w biegu na 11km po szutrowej drodze. Czas 52:57 jest bardzo przeciętny, ale jednak regeneruję się coraz szybciej i robię postępy. Takie wyniki, zwłaszcza że jeszcze dwa lata temu zupełnie nie miałem pojęcia o jakimkolwiek bieganiu, zupełnie mnie zadowalają 🙂
Ale co tam ja,
Twój wynik w Maratonie Warszawskim 3:11:00, to jest dopiero piękny wynik!
Gratulacje!
Sabina,
fajna relacja, ale dlaczego przechrzciłaś mnie na Sławka? Przecież prezentacja była 🙂
wlkp,
nic mi nie mów o Warszawie, chciałem złamać trójkę więc z wynikiem 3:11 brutto umoczyłem tyłek. Nawet w paru momentach przeszedłem do marszu tak się zmachałem. Niedotrenowany chyba byłem. Ale się nie poddaję, jeszcze kiedyś spróbuję 🙂
Grzesiek,
Co tam z tymi Gorganami? rozwiń temat 🙂 Jadąc do Mołdawii zastanawiałem się czy nie skoczyć w Gorgany bo bliżej. Chyba dziko, mało ludzi, ciekawie. Nigdy nie byłem.
A skąd wiesz, że jadę? 🙂 .
Na chwilę obecną taki jest plan, ale kurczę nic nie mam zaplanowane, jak coś to wsiąde w ostatniej chwili do pociągu, po drodze ustalę jakąś traskę (nie mam nawet mam…) i będę się dobrze bawił 🙂 . Oby..
A jak nie to ruszę gdzieś w Polskę. Może Pieniny? Od dawna chodzą mi po głowie. Zresztą wracając z Gorgan i tak chcę zachaczyć o nasze górki. Więc gdzieś pewnie pojadę 🙂 .