Transcendencja na codzień.
Popełniłem wpis strasznie patetyczny, o tym, że pada deszcz, że wiatrzysko wygina drzewa z jednej na drugą stronę, że łapie mnie przeziębienie, a ja i tak wyjdę na trening. O tym, że to być może głupota, albo wielkie poświęcenie i hart ducha. Cóż, wygrałem sam ze sobą, ale być może przegrałem ze zdrowym rozsądkiem. Trzeba znać granicę, trzeba wiedzieć kiedy odpuścić. Owszem to piękna rzecz upór i konsekwencja, ale nie w postaci zwyrodniałej.
Niestety często zdarza mi się przeginać, zamiast odpuścić dokręcam jeszcze śrubę. To taka wewnętrzna walka, tylko kim jest przeciwnik? Czasem to zwykły leń, czasem perfekcjonista z przesadną ambicją. Tak, wyszedłem biegać. To moja afirmacja życia na przekór tym tłumom na cmentarzach. Wolę życie niż śmierć. Przekroczyłem siebie, pokonałem lenia, a może uległem perfekcjoniście? Ying Yang, balans. Ciężko nie zgodzić się ze dalekowschodnimi myślicielami, wszędzie należy szukać równowagi.
Ktoś mógłby zapytać i słusznie zresztą, po co więc się tak męczę? Po co w tak podłą pogodę biegnę 16,5km? Przecież mogę zostać w domu, pyszny sernik zapijać ciepłą herbatką i obejrzeć coś interesującego w telewizji na przykład. No właśnie mogę, a wybieram co innego. Powie ktoś, więc skończ biadolić, Twoje życie, Twój wybór, chcesz się męczyć, Twoja sprawa, tylko nie użalaj się nad sobą. Słuszny punkt widzenia. Krocząc jednak jakąkolwiek drogą zawsze mamy wątpliwości, chwile zwątpienia, momenty, w których tracimy cel z oczu. Życie w niepewności to przypadłość typowo ludzka. Zawsze możemy zapytać się „a może jednak powinienem (tu wstawcie tysiąc, milion różnych spraw)”. Mój wywód coraz bardziej meandruje, powoli sam tracę orientację co do tego dokąd zmierza… Znów wypisuje jakieś patetyczne banały. Może po prostu biegam bo czuję się niedowartościowany? Czy start w biegu wokół Mont Blanc (160km) to właśnie takie sprawdzenie siebie?
Czyżby więc sportowcy (bynajmniej nie uważam się za takiego, jestem hobbystą amatorem) byli bandą zakompleksionych ludzików, którzy stale muszę sobie udowadniać, że do czegokolwiek się nadają? Tylko co wtedy jeśli tak faktycznie jest? Załóżmy, że nagle wszyscy jak jeden mąż (albo żona) zostają cudownie uzdrowieni i zajmują się układaniem puzzli i graniem w bierki (bez urazy dla fascynatów obydwu dziedzin!). Nikt już nie podejmie nowych wyzwań? Świat stanie w miejscu? Skończy się?! Tym oto niezwykle dramatycznym pytaniem zakończę mój patetyczny bliżej nie określony wywód nad istotą treningu wytrzymałościowców (to jednak miał jakąś myśl przewodnią).
PS. Gdybym nie czuł, że rozbiera mnie przeziębienie (a jednak!) to bym wyszedł na rower (udowodnić sobie małe co nieco :>) i zrobił 50km. Jednak reszta rozsądku jaka mi pozostała podpowiada, że lepiej odpuścić. Prędkość wiatru sięga ponad 50km/h, co chwila pada deszcz a ja czuję się nienajlepiej… To wystarczające powody żeby usiąść przed kompem, napić się ciepłej herbatki i zjeść resztę sernika (sernik dieta super lajt, polecam wszystkim odchudzającym się 😉 ).
PS2. Wpis ze starego bloga.
Pisząc tego posta musiałeś mieć doła wielkości Rowu Mariańskiego 🙂
Rzeczywiście Primo, pisałem to na początku roku gdy treningi mi zupełnie nie szły. W takich chwilach zastanawiam się po co to wszystko ? Ale jak zawsze, po ciężkich chwilach przychodzą takie dni gdy wszystko wydaje się proste. Życie.. 🙂
qwerty czy Ty czasami sprawdzasz maila ?? Pisałem już dwa razy i bez odzewu!!??
Hmm to dziwne, bo to ja zastanawiałem się dlaczego nie odpowiadasz :>. Czyli wina leży gdzieś po mojej stronie, może coś nie tak z pocztą. Odpisz na qwerty120@poczta.pf.pl.
„Może po prostu biegam bo czuję się niedowartościowany?” – tak wlasnie psychologowie tlumacza fakt podejmowania wyzwan przez ludzi 🙂 Ponoc ich zdaniem czesc z nas nosi w sobie wewnetrzna koniecznosc mierzenia sie ze swoimi limitami dla udowodnienia sobie swojej wartosci. ciekawe, nie? Wdalem sie kiedys w taka dyskusje z dziewczyna studiujaca psychologie tuz przed – jej zdaniem – karkolomnym zjazdem sciana (mtb). zaczela mnie wypytywac po co to robie i jednoczesnie wykladac mi swoja teorie. tlumaczenia byly zawile, mialy wiele plaszczyzn, a ja to robie bo to kocham. tyle :)) lubie sie złotac, czasem pobac. zreszta Messner fajnie odpowiedzal na pytanie „po co sie wspina w gorach”?, odpowiedzial, „bo sa gory”. i nawet on w czasach najwiekszej swojej swietnosci i pobijaniu kolejnych rekordow w himalajach spotykal watpliwosci – czy to co robi ma jakis sens. polecam wam jego ostatnia ksiazke Gobi, troche w niej gorskiego filozofowania, refleksji nad wyzwaniami, ale podoba mi sie w tej knidze to, ze Messner przyznaje szczerze, ze miewal stany zwatpienia. a byl najwiekszym hardcorem w swoim czasie (fizyczno-psychicznym :D. Kuerti nie pekaj, stal hartuje sie w ciezkich warunkach, AR i 100tki wymagaja poza duza para w nogach, sporego samozaparcia wlasnie na codzien.
To temat rzeka. Przecież pytanie „po co?” męczy ludzi nie tylko, którzy mają swoje ekstremalne odchyły… Ostatnio doszedłem do wniosku, że jedną z odpowiedzi na pytanie „po co?” w moim przypadku jest taka wewnętrzna chęć żeby „coś” ze sobą zrobić. Czasem tak patrzę na tych wszystkich ludzi, którzy się poddali i wiodą beznadziejny żywot. Może to taki bunt przed takim życiem?
Trening przy sporym obciążeniu to ciągłe zastanawianie się czy może jednak nie warto byłoby tego odpuścić, po co się tak męczyć? Ale co ciekawe ilekroć na jakiś czas przerywałem treningi (2-3 tygodnie) to zawsze po tym czasie miałem dość takiego nic nie robienia. Musiałem znowu mieć jakiś cel, do czegoś dążyć…
A co do tego samozaparcia na codzień… W moim przypadku podejmowanie wysiłku, poświęcenia, pracy podczas treningów tak średnio przekłada się na „normalne” życie. Choć widzę, że jest coraz lepiej pod tym względem i warto tak się męczyć ;).
Dzięki za rekomendacje książki Messnera 🙂 . Widziałem ją kilkukrotnie w Empiku, ale jakoś ten tytuł mnie nie zachęcił, po Twoim opisie biorę ją w ciemno 🙂 .
PS. Co do tego poświęcenia to pewnie Primo mógłby coś ciekawego napisać, bo w końcu to maratończyk, który prawie łamie 3 godziny w maratonie. Nie czujesz się Przemek czasem ograniczony tym treningiem? Bo przecież to wszystko musi być dokładnie zaplanowane, dziś drugi zakres po tyle a tyle, jakieś kilometrówki, yasso, bnpy i inne. Przy treningu pod AR można sobie pozwolić na większą swobodę…
No skoro wezwałeś mnie do tablicy to powiem jak to jest w moim przypaku.
Okres przygotowania do maratonu to dobre 6 miesięcy orki na najwyższym poziomie. Najpierw wali się setki kilometrów miesięcznie na niskich prędkościach, aby zrobić bazę, a następnie coraz mocniej się człowiek rozkręca, aby na te 8 tygodni przed startem całkowicie zatracić się w treningu, pilnować, żyć zgodnie z nim, poświęcając i podporządkowując całe życie pod ten jeden start. Gdy przychodzi czas na ten 8-tygodniowy BPS to w sumie człowiek cieszy się, że wreszcie nastąpi miła odmiana, ale po 4 tygodniach ma serdecznie dosyć, jednak brnie dalej i dalej i dalej… bo szkoda 5 miesięcy pracy aby poddać się na tym etapie.
Generalnie, kiedy mam wyznaczony cel, że chcę zrobić to i to, wówczas biega mi się dużo lepiej. Po maratonie, gdy cel został osiągnięty, wiedziałem, że muszę nadal trenować, aby podtrzymywać to co już osiągnąłem, ale brak celu skutecznie mi to utrudniał. Każde wyjście na trening było z lekka męczące, co odbijało się na kilometrażu miesięcznym, ktory spadł do 200-250km.
Teraz, gdy znów mam wyznaczony cel – półmaraton 4energy w Katowicach – końcem września oraz połmaraton Drezno – 22.10.2007 – trenuję z werwą i ogromną ochotą. Staram się napędzać, proszę kolegów, aby i oni mnie napędzali, swoimi treningami, słowami itd.
Nie uważam, aby ciężki trening dla amatora był czasem straconym. Ostatnio gdzieś czytałem, że w Polsce jest jedynie około 6000 osób, które pokonały barierę 3h w maratonie, a ja niedługo do nich dołączę. Czy nie jest to piękne? Przecież to elita! A ile przy tym pięknych wspomnień, a jaką człowiek ma sylwetkę, wygląd, moc wewnętrzną. Czy jest to do przecenienia? Czy warto się w takim razie tak starać? Warto, oj warto…
Mieć cel w tym co się robi to podstawa, inaczej nie wyobrażam sobie trenowania, ba! życia w ogóle. Orać dla samego orania? Nie wyobrażam sobie.
Z tego co piszesz wynika, że jednak ja strasznie marudzę, bo nie poddaję się takiemu reżimowi jak Ty (swoją drogą to odnoszę wrażenie, że ludzie trenujący do rajdów przygodowych trening traktują swobodniej niż typowi biegacze). Dzięki za nową perspektywe.
Chęć przynależenia do najlepszych motywuje, mnie również 🙂 .