Góry no image

Opublikowany 19 stycznia 2009 | autor Grzegorz Łuczko

5

Maroko 2008 cz.5

Zobacz poprzednie części.

Znów dopada mnie ten przejmujący brak weny twórczej i nie potrafię wymyśleć nic sensownego… Może poratuje mnie stwierdzenie, że trekking po Atlasie był zdecydowanie najprzyjemniejszym przeżyciem podczas całej wyprawy? Nie, to cholernie banalne. Nie wiem nawet czy będę w stanie napisać coś na tyle interesującego, żeby przyciągnąć Was do lektury, w końcu nie było już mnie, byliśmy my. To w jakiś sposób mnie krępowało, zawężało przestrzeń dla moich myśli, które do tej pory fruwały swawolnie bez żadnej kontroli. Całe doświadczenie, które do tej pory spadało tylko na mnie i dotykało mnie do głębi, teraz zaczęło rozbijać się na kawałki, każdy dostawał swój, ale to już nie było to samo co w pojedynkę. Wrażenia nie były tak głębokie, nie były tak intymne. Dzieliliśmy je między sobą, a głębia chwili rozpływała się gdzieś pomiędzy nami. To nie było jednak wcale takie złe, po prostu jedno doświadczenie wymieniłem na drugie…

Następnego dnia… Marakesz, godziny popołudniowe. Świeci słońce, jest ciepło. Chcemy jak najszybciej udać się w góry.

Bezczelność zwykle powoduje złość i gniew. Bezczelność kilka tysięcy kilometrów od domu w zupełnie innej czasoprzestrzeni zdaje się nieco tracić na swej mocy, nabiera posmaku lokalnej ciekawostki, rzec by można nawet lokalnego folkloru. Doczłapaliśmy się na dworzec autobusowy w Marakeszu solidnie obładowani, niczym biedne osiołki, które mijaliśmy po drodze. Zdjęliśmy więc czym prędzej bagaże i ruszyliśmy znaleźć transport w kierunku gór. Nie zdążyliśmy jeszcze wejść do środka gdy przydybał nas elegancki jegomość. Brak dwóch przednich zębów co prawda ujmował mu nieco uroku, ale tylko odrobinę. Całość dopełniała gustowna apaszka przewieszona przez szyję i szykowny garnitur. Oczywiście nie daliśmy się zwieść pozorom – to był zwyczajny naganiacz, który za pewno będzie chciał od naś wyciągnąć kasę.

I tak w istocie było. Jak się jednak okazało to nie był tylko zwyczajny naganiacz, a jakiś zarządca lokalnej mafii taksówkowej! Oczywiście biletów do Asni (miejscowości w górach, do której chcieliśmy się dostać) nie było, wedle słów szemranego jegomościa. Próba zdobycia informacji w kasie biletowej skończyła się interwencją Humphrey’a Apaszki (taki przydomek nadał mu Marek) – szepnął słówko kasjerowi i jak na zawołanie! Autobusy oczywiście nie kursują! W punkcie informacji sytuacja się powtarza, Apaszka krąży za nami krok w krok i bezczelnie chce nam zaproponować kurs taksówką, co kosztuje dobre kilka razy więcej niż autobus! Jesteśmy po prostu osaczeni. Wiem, że gość bezczelnie robi nas w konia, ale nic nie możemy na to poradzić…

W gruncie rzeczy śpieszyło nam się. Chcieliśmy znaleźć się w górach jak najszybciej, nie chcemy jednak przy okazji dać się wyrolować pieprzonym oszustom! Jedziemy w inne miejsce, kierowca taksówki ponoć wie skąd odjeżdzają Grand Taxis do Asni. W rzeczywistości okaże się, że chyba jednak nie bardzo ma pojęcie gdzie jechać, ale oferuje nam kurs swoją taksówką w docelowe miejsce, śmiejąc się przy tym do rozpuku, my śmiejemy się razem z nim choć w zasadzie nie rozumiemy większości z tego co mówi. Odmawiamy. Koniec końców i tak nie obywamy się bez jego pomocy – umawia nas ze swoim znajomym dzięki czemu udaje nam się dostać w góry! Przyznać trzeba, że płacimy wcale nie mało, nie przejmujemy się tym jednak specjalnie – jesteśmy w końcu w górach!

GÓRY!

W schronisku w Imlilu zatrzymujemy się na noc, naszą wędrówkę zaczniemy dopiero kolejnego dnia. Przepakowujemy sprzęt i konsultujemy się z właścicielem schroniska, który udziela nam wskazówek co do wybranej przez nas trasy. Następnego dnia wreszcie ruszamy! Nieśpiesznym krokiem wędrujemy w górę wioski, po obu stronach drogi rosną drzewa, takie nasze polskie drzewa! No prawie. Nie wiem jak wygląda podział na pory roku tutaj w Maroku, ale część liści już opadła, więc chyba oni też mają jesień? Bardzo spodobało mi się to miejsce. Przez ostatnie 2 tygodnie poruszałem się w zupełnie innym środowisku niż to znane mi z Polski. Drzew jak na lekarstwo, a zamiast pięknej zieleni spieczony pomarańcz i wyblakła żółć.

Kto to jest PPP?

Na niebie ani jednej chmurki, a wokół piękne ośnieżone szczyty… Podejście na przełęcz Tizi Tacheddirt nie było zbyt ciężkie. Podstawowym środkiem lokomocji w Atlasie Wielkim są zwierzęta – muły i osiołki. Stąd wiele dróg przystosowanych jest do poruszania się na mułach lub przenoszenia na nich przeróżnych rzeczy, w czasach obecnych najczęściej plecaków zachodnich turystów. Tak, zachodnich turystów, ci ze wschodu swoje plecaki noszą sami 😉 . Trudno powiedzieć czym trudnią się obecnie mieszkańcy Atlasu – można odnieść wrażenie, że żyją przede wszystkim z turystyki. Ktoś sprzedaje pamiątki, ktoś oferuje noclegi, a ktoś wynajmuje muły, i tak to się kręci. My swojego muła nie mieliśmy, choć jak podaje przewodnik – prawdziwi poszukiwacze przygód powinni zainteresować się nie wypożyczeniem a kupnem swojego muła! Jak widać chyba nie jesteśmy PPP czyli prawdziwymi poszukiwaczami przygód…

Im bliżej przełęczy byliśmy tym do naszych uszu dochodził coraz większy hałas. Wysokość całkiem słuszna – bo ponad 2000 m. n.p.m. a tu coś wali i huczy, co to może być? Zastanawiamy się głośno. W końcu docieramy na przełęcz i naszym oczom ukazuje się… buldożer! Trwa budowa drogi! O nie! A gdzie ten spokój w górach, którego szukałem!? Nie, nie, nie! Planowaliśmy zatrzymać się tu na dłużej, ale w tych okolicznościach to niemożliwe. Choć turyści z Francji czy Hiszpanii razem z wynajętymi przewodnikami jak gdyby nigdy nic urządzają sobie w tym miejscu popas. Po raz kolejny przekonuje się, że nie tylko ja sam jestem nieco inny niż pozostali ludzie i mam swoje dziwne (dla kogo dziwne, dla tego dziwne) potrzeby, ale nawet całe grupy ludzi różnią się od siebie diametrialnie. Różnica jest po prostu szokująca…

Szybko uciekamy w stronę Tacheddirtu, wioski, w której planujemy nocleg. Schodzimy w wielgachną dolinę, widoki są fantastyczne. Jeszcze chwila i odgłosy kruszenia skały przestają do nas dochodzić i możemy w spokoju kontemplować piękno przyrody. Ta przestrzeń i poczucie dzikości (zatykając uszy i udając, że nie widzę masztów z prądem faktycznie tak jest) są zniewalające. A przecież to dopiero przedsmak tego, co zobaczymy i doświadczymy w ciągu kilku następnych dni gdy zagłębimy się w mniej uczęszczane obszary… Choć cały czas mamy Tacheddirt w zasięgu wzroku droga dłuży nam się strasznie. Mija godzina za godziną a my powolutku przesuwamy się do przodu. Nie podkręcamy tempa. Zwykle mam tendencje do zbyt szybkiego chodzenia po górach. Zawsze mi się gdzieś śpieszy, mam mało czasu i chcę zobaczyć jak najwięcej, ale tutaj… Tutaj jestem zadowolony z tego, że nigdzie nam się nie śpieszymy. Jest czas na to by poczuć miejsca, przez które przechodzimy. Nacieszyć się pięknymi chwilami, które tak szybko przemijają.

Uciekamy od cywilizacji, ale tylko trochę…

Tacheddirt jest obskórny, jeśli porównywać go do polskich standardów. Domy przypominające lepianki w bezładnej zabudowie raczej szpecą krajobraz niż dodają mu uroku. Początkowo zastanawiamy się nad noclegiem u lokalnych ludzi, ale po krótkim spacerze przez Tacheddirt zgodnie stwierdzamy, że ucieczka od cywilizacji i owszem była naszym celem, ale przecież nie za wszelką cenę. Zwłaszcza gdy na skraju wsi stoi nowy hotel i za 50 DH (ok. 18zł) oferuje takie luksusy, o których strudzony wędrowiec może tylko pomarzyć! No i ma urzekający taras z jeszcze bardziej urzekającym widokiem na dolinę. Po prostu magia!

Zimno. Jest zimno. Rankiem następnego dnia odkrywam tą okrutną prawdę. Wczoraj smażyliśmy się w krótkich rękawkach a teraz gdy słońce jeszcze nie wyszło nam na powitanie jest zwyczajnie zimno. Dopiero po kilkunastu minutach rozgrzewam się. Dzisiejszego dnia w planach mamy podejście na przełęcz Tizi Likemt – 3555m. n.p.m. Jeszcze tak wysoko nie byłem. Zastanawiam się jak zniesie to mój organizm, dlatego też z niecierpliwością oczekuję kiedy przekroczymy magiczną dla mnie granicę 3 tysięcy metrów. Wkrótce docieramy do granicy śniegu. I zaczynamy żmudne – wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy i długie – wtedy również jeszcze tego nie wiedziliśmy, podejście pod przełęcz. Po kilku godzinach wychodzimy na słońce, na niebie znów ani chmurki, a że wysokość słuszna to grzeje solidnie. Mamy szczęście bo ktoś założył nam ślad i nie musimy torować nowej trasy. Dopiero pod samą przełęczą gubimy trop i musimy sami przecierać. Robi się coraz stromiej i coraz ciężej. Do końca już nie wiele, głowa mnie delikatnie pobolewa a sił wciąż ubywa. Wreszcie jest! Wychodzę na przełęcz i zadowolony z siebie obracam się dookoła. Widok zapiera dech w piersi…

Po co chodzimy w góry? Może po to?

Siedzimy chwilę na szczycie gapiąc się na to co wokół. To jest ta chwila nagrody po kilkugodzinnej wspinaczce. Piękna nagroda. Zejście. Znów szeroka i głęboka dolina. Jeden z najpiękniejszych obrazków w Atlasie, przynajmniej dla mnie. Schodzimy zadowoleni z pracy jaką dziś wykonaliśmy, podejście na Likemt solidnie nas wymęczyło. Schodzę pogrążony w oparach endorfin i szczęścia. Magiczna chwila, magiczny moment. Przed nami nie ma już trudności i można się odprężyć. Może to jest takie fajne w górach? Ta mieszanka zmęczenia, bólu i tej radości, gdy wiesz, że już jesteś blisko celu? No i wokół te kapitalne okoliczności przyrody… Mieszanka wybuchowa.

Namiot rozbijamy na tarasie pomiędzy azibami, małymi chatkami pasterskimi. Szybko się ściemnia i robi zimno, to zdecydowany minus pory jaką wybraliśmy sobie na trekingi po Atlasie. Trzeba chować się w ciepłe śpiwory, żeby nie zmarznąć. Zanim jednak do końca zasuniemy zamki wychodzimy jeszcze na zewnątrz. Jedną z tych rzeczy, które oczarowała mnie w Atlasie zanim jeszcze tutaj przyjechałem były opowieści o tutejszym niebie… Spojrzałem nieśmiało w górę w nadziei, że zobaczę coś niesamowitego i… Cholera! Ci wszyscy ludzie mieli rację! Mój wzrok atakowało przeraźliwie jasne i wypełnione milionem gwiazd afrykańskie niebo. Widok zniewalał i nie pozwalał oderwać wzroku, zresztą nie chciałem, mógłbym się tak gapić w tą jasną przestrzeń jeszcze długo, ale szybko rozbolała mnie szyja i zaczął dokuczać chłód…

Kuerti chce zostać morsem

Kolejny poranek okazał się jeszcze zimniejszy niż poprzedni. Czekając na Marka i Kamilę w zimnych i wilgotnych butach myślałem, że zamarznę… A później wpadłem w potok! Zanim jednak to się stało zacząłem się rozgrzewać, z wolna i nieśpiesznie, szliśmy sztywnym krokiem, a słońce jeszcze nie wyjrzało z ponad gór. Pojawił się problem z wyborem wariantu, wybraliśmy przejście na drugą stronę potoku – ruszyłem pierwszy, odbiłem się jedną nogą od podłoża, wylądowałem na kamieniu i… poleciałem jak długi! Na szczęście wpadłem tylko po kolana, błyskawicznie wyskoczyłem z wody i w tej samej chwili pomyślałem, że moja głupota jest jeszcze większa niż te szczyty, które nas otaczają. Debil!

Dobrze, że okoliczności były względnie bezpieczne, bo inaczej cała historia mogła skończyć się dużo gorzej.. Słońce wkrótce zaczęło mnie suszyć, a szybki marsz rozgrzewać, tylko coś moja forma była nie bardzo. Kamila również nie czuła się najlepiej, została sporo w tyle za mną. A ja z kolei zostałem sporo w tyle za Markiem i szliśmy sobie tak rozciągnięci gdzieś na obcej ziemi. Pomyślałem, że przyda mi się taka chwila oddechu, mogłem sobie spokojnie pomyśleć nad ostatnimi dniami. Dostojnie maszerowałem wzdłuż strumienia, ostrożnie układając stopy na śliskich kamieniach, a tak naprawdę to po prostu nie miałem sił. Wczorajszy dzień musiał mnie tak osłabić, weszliśmy na 3500 i dopiero teraz mój organizm to poczuł na sobie. Pocieszałem się myślą, że już jutro powinienem być w dużo lepszej formie.

Tuż przed przełęczą na 3200, której nazwy nijak nie potrafię sobie przypomnieć pokonaliśmy dość niebezpieczny trawers. Wybrałem się w Atlas bez raków i czekana. Marek z Kamilą w przeciwieństwie do mnie byli dobrze przygotowani, a przede wszystkim mieli więcej doświadczenia w nieco bardziej ambitnej turystyce górskiej. Ja na wszelki wypadek dostałem czekan od Marka, kilka razy musiałem uważać ale na razie Atlas nie pokazał swoich pazurków. Na przełęczy ujrzeliśmy wreszcie Toubkala – prezentował się naprawdę okazale. To był nasz główny cel trekkingu w Atlasie, nie chcieliśmy jednak jak większość turystów pchać się na niego w zasadzie prosto z Marakeszu, chcieliśmy poszwędać się najpierw kilka dni po okolicy.

Po drugiej stronie. Ale drugiej stronie k.. czego?!

Zejście do ciągu wiosek po drugiej stronie yhm.. nie wiem czego, ale cały czas miałem wrażenie, że Tacheddirt i Imlil to jedna strona, a te wioski, do których zmierzaliśmy były już po drugiej stronie… A więc zejście do ciągu wiosek dłużyło się w nieskończoność. Setki zakosów, kilkadziesiąt metrów w lewo, kilkadziesiąt metrów w prawo… I tak przez chyba dwie godziny! A wioskę mieliśmy cały czas przed oczami! Frustrujące! W końcu jednak dotarliśmy do pierwszych domostw przyczepionych do skał. Z miejsca poczuliśmy się zupełnie inaczej niż „po drugiej stronie”. Nikt nas nie nagabywał, nikt nie chciał nam niczego zaproponować, ani wcisnąć. Ludzie – a w zasadzie kobiety i dzieci, bo tylko je widzieliśmy, wydawali się naturalni. Po prostu byli sobą i żyli tutaj tak rok, 5, 10, 20 lat temu. Ten kulturowy kontrast pomiędzy naszą kulturą a tym, co mieliśmy okazję podziwiać schodząc z gór był niesamowity. Przez moment poczułem się jak prawdziwy PPP (dla przypomnienia – Prawdziwy Poszukiwacz Przygód)!

Głodni i wściekli

Wkrótce zaczęły się jednak problemy. Po pierwsze skończyło nam się jedzenie. Mieliśmy co prawda zupki, liofizaty i tym podobne specjały, ale i tu przechodzimy do problemu drugiego – śpieszyło nam się! Nasze szacunki względem tego ile czasu zajmie nam dojście do kolejnego noclegu okazały się zupełnie nietrafione. Pojawił się więc głód i zmęczenie, a złość już po chwili dołączyła do kompanii. Byłem zły na Marka i Kamilę za to ich poranne guzdranie się. Mieliśmy wyjść jak najwcześniej a jak zwykle cała procedura wstawania, przygotowywania posiłków, pakowania przeciągała się w nieskończoność. Pomyślałem, że sam wyrobiłbym się w połowe tego czasu ile nam zeszło na rannych przygotowaniach. Zacząłem się zastanawiać czy jeśli nasza grupa liczyłaby 4 osoby to czy ten czas wydłużyłby się jeszcze? Może przy 10 osobach dopiero zwijalibyśmy namioty?

Nienawidzę być głodny! Człowiek głodny, człowiek zły! A może to głodny Polak, to zły Polak? Nie pamiętam. Tak czy inaczej byłem głodny i zły, a do sklepu, który spodziewaliśmy się zastać gdzieś po drodze jeszcze kawał drogi… Przed nami niespodziewanie stanęła kolejna przeszkoda – przejście przez rzekę. Najpierw musieliśmy zejść kilkanaście metrów w dół i dojść do strumienia. Po drugiej stronie stała już kobieta, która bacznie nas obserwowała. Jak zwykle ruszyłem pierwszy – choć już bez takiej pewności co rano. Kąpiel w strumieniu to była ostatnia rzecz, o której marzyłem właśnie w tej chwili! Na szczęście udało się bez zamoczenia. Uff…

Zakupy in Morocco

Wyszliśmy na drogę i zaczęliśmy zastanawiać się co dalej. Do zmroku pozostała jakaś godzina, do jeziorka L’fni gdzie planowaliśmy nocleg drogi w cholerę i jeszcze trochę. W zasięgu wzroku miejsca do rozbicia namiotu nie było żadnego, nie pozostało nam więc nic innego jak iść przed siebie. To była dobra decyzja, bo oto i po kilkunastu minutach ktoś w niebie usłyszał nasze modły – trafiliśmy na sklep, sklep z coca-colą! Przechodziliśmy obok małego budynku z czarną dziurą, kątem oka dojrzałem coś znajomego, coś co mój głodny umysł zaklasyfikował jako sklep i faktycznie, była lada, waga i młoda ekspedientka za ladą. W środku ciemno, a dookoła ganiała mała dzieciarnia. Marek zostaje z plecakami a my z Kamilą idziemy na zakupy. Prosimy o colę i wodę. Dziewczyna dopiero po kilku dłuższych chwilach i drobnym pokazie mowy ciała z naszej strony zaczyna rozumieć o co nam chodzi.

Wchodzę za ladę, pomyślałem, że tak będzie szybciej i wygodniej i dla sprzedającej i dla nas. Wybieram przeróżne batoniki i ciasteczka. Kładę to wszystko na blat i chcemy płacić. No i zaczyna się magia. Dziewczyna prawdopodobnie nie potrafi liczyć – ale przynajmniej stara się. Przelicza całe nasze zamówienie (kilkanaście rzeczy w sumie) raz, drugi, za trzecim wyłacza radio, które najwyrażniej przeszkadza jej w „liczeniu”. Jednak i to nie pomaga. W końcu pytamy się o cenę poszczególnych produktów. Okazuje się, że tutaj w sercu Atlasu coca-cola kosztuje jakieś 300 zł za litr! A cena zmienia się co kilka sekund! Pomieszanie z poplątaniem! Śmiejemy się z Kamilą, dzieciarnia wciąż gania wokół nas, a dziewczyna z uśmiechem na twarzy przelicza znanym tylko sobie sposobem ceny za tak potrzebne nam teraz batoniki!

Ale ja jestem głodny przecież!

Sytuacja zaczyna robić się tragikomiczna! Po całym dniu na nogach jestem zmęczony i cholernie głodny, i oto mam przed sobą na wyciągnięcie dłoni stos batoników, których nie mogę nawet kupić choć mam pieniądze! Aaaa!!! Nie wiemy co robić. Nagle wpada mi do głowy cudownie prosty pomysł. Biegnę do plecaka i przetrząsuje portfel. Wracam i kładę na ladę banknot 50 DH, pomyślałem, że trzeba jakoś urealnić tą sytuację, a nic tak nie urealnia rzeczywistości jak pieniądz! 50 DH to mniej więcej suma jaką zapłacilibyśmy za te zakupy w Marakeszu. Może trochę mniej albo nieco więcej. Jeśli więcej to mówi się trudno, jeśli mniej to tym bardziej mówi się trudno 🙂 . Ekspedientka patrzy na banknot i jeszcze raz wraca do liczenia. Tym razem jednak cała operacja przebiega znacznie szybciej, w końcu słyszymy magiczne – OK! No to OK! Mamy batoniki i Jesteśmy uratowani!

Koniec części piątej…

Zobacz wszystkie części:

Cześć 1
| Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5 | Część 6

Galeria zdjęć z podrózy po Maroku.

Zobacz również:

  • Na 4 godziny przed wyjazdem do Rumunii – bałem się i najchętniej bym zrezygnował, nawet nie wiecie jak bardzo żałowałem, że opisałem cały ten mój głupi pomysł na pk4, ale skoro już tak się stało, to nie mogłem przecież się poddać!
  • Rumunia 2008 – relacja z podróży do Rumunii. Celem było przejście całej grani Fogaraszy… W rzeczywistości jednak… ale o tym już w relacji.
  • „Droga”. Rumuńskie refleksje – Pojechałem, zobaczyłem i wróciłem. Cały i zdrowy, a sam wyjazd nie był taki straszny na jaki wyglądał, w głowie powoli zaczął rodzić się kolejny pomysł…
  • Maroko 2008: Droga wzywa! – znów stresy i obawy, ale jakby mniejsze. Znów żałuje, że opisałem cały pomysł na blogu, ale jakby mniej. Droga wzywa!
  • „Droga”. Marokańskie refleksje – znów wróciłem, znów cały i zdrowy, z kolejnym bagażem przemyśleń, bo ta podróż była po prostu niezwykła…


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



5 Responses to Maroko 2008 cz.5

  1. Nikt nie komentuje i żeby nie było, że nikt nie czyta bo długie czy coś, to ja będę pierwszy.
    Nie czytałem poprzednich części – co najwyżej wybiórczo. Tę część przeczytałem całą – jako tą „typowo górską”. Bardzo ciekawie, aż przypomniał mi się mój wyjazd w tamtym roku do Tadżykistanu, gdy doświadczałem również natręctwa miejscowych i przeżywałem różne absurdy życia codziennego 🙂 Szczególnie ta sytuacja, gdy po jednej stronie chcą wyzyskać turystę, a po drugiej żyją swoim życiem tak jak 30 lat temu albo i dalej.

  2. Kuerti mówi:

    Nie czytałeś? Jak to tak? 😉 .

    To co opisujesz to chyba stała codzienność obszarów turystycznych w biednych krajach. Ostatnio czytałem nieco relacji z wejść na Ararat – po ich lekturze odechciało mi się tam pakować 😉 . Tragedia po prostu. (w sensie nachalności, wyciągania kasy itd.).

  3. Krolisek mówi:

    co do szybkości pakowania – przy większej liczbie osób czas wydłuża się w postępie geometrycznym 😉 polecam stosowne obliczenia

  4. Kuerti mówi:

    Po co obliczenia, skoro to „gołym” okiem widać 🙂 .

  5. Krolisek mówi:

    bo warto głowę co jakiś czas w górach poćwiczyć 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA