Adventure Racing no image

Opublikowany 1 czerwca 2009 | autor Grzegorz Łuczko

23

Góra Ślęża. Studium porażki.

„Kiedy łucznik strzela nie dla wygranej, panuje nad wszystkimi swoimi władzami. Kiedy strzela, by wygrać mosiężną klamrę, staje się nerwowy. Kiedy strzela, by zdobyć nagrodę wykonaną ze złota, staje się ślepy, widzi cel podwójnie, a umysł go zawodzi. Umiejętności jego się nie zmieniły: to nagroda go rozdwaja. Zależy mu na niej! Więcej myśli o niej niż o strzelaniu, a potrzeba zwycięstwa wysysa jego moc”.

Nie oczekiwać. Nie ogłaszać niczego publicznie. Siedzieć cicho i po prostu robić swoje. Jestem rozczarowany i zniechęcony. Mocno rozczarowany i nie mniej mocno zniechęcony. Czuję się głupio. Inaczej wyobrażałem sobie ten start.

***

Nieuchronna decyzja, której nikt nie miał odwagi podjąć krążyła gdzieś w mglistym powietrzu wokół naszych głów. Gdzieś w oddali dostrzec można było światła cywilizacji, tymczasem jednak tkwiliśmy na skraju lasu wpatrzeni w wilgotną i rozpadającą się mapę, zupełnie nie wiedząc co począć dalej. Nikt nie chciał być pierwszym, który to powie. Spoglądaliśmy ukradkiem na siebie w oczekiwaniu na tego, który się wyłamie. W końcu Radek w krótkich żołnierskich słowach przedstawił plan działania. – Pojadę razem z Michałem do bazy i wrócimy po was samochodem. Ty z Kasią idziecie w kierunku Sobótki, spotkamy się gdzieś po drodze.

Odetchnąłem z ulgą. Nie chciałem odezwać się pierwszy, choć oczywiście myśl o rezygnacji, zwłaszcza w obliczu tej szalonej sytuacji, w której się znaleźliśmy pałętała mi się po głowie już od kilkunastu minut. To jednak w żadnym stopniu nie zmieniało stanu rzeczy – nie chciałem ogłosić kapitulacji i już! Bynajmniej nie poczytywałem tego jako akt słabości – to była decyzja, którą podjąć trzeba było i hart ducha nie miał tu nic do gadania.

***

Zgubiłem ich już na samym starcie. Pobiegłem prawym przesmykiem i moi partnerzy z teamu zginęli mi z oczu. Prologiem rajdu przygodowego Góra Ślęża był 4 kilometrowy wbieg na Ślężę. 718 metrów wysokości tego tajemniczego szczytu w innych warunkach wydawać mogłyby się dość mizerne, jednak przy starcie z wysokości raptem 300 metrów podbieg zapowiadał się treściwie. Nie chciałem zajechać się na samym początku toteż cały czas się kontrolowałem. Na szczycie znalazłem się po jakichś 33 minutach, niedługo potem ruszyliśmy na drugi etap – 4 kilometrowy bieg na orientację.

To, co przy podbiegu na Ślężę było tylko mżawką teraz zamieniło się w regularną ulewę. Zupełnie przemoczeni biegaliśmy po śliskich kamieniach, zwalonych drzewach i niebezpiecznych wykrotach. Ganialiśmy jak szaleni od jednego punktu do drugiego. Na ten etap wybiegliśmy zdaję się jako 5 zespół. W połowie trafił nam się babol na jakieś 15 minut i ostatecznie etap kończymy jako przedostatni team… Na kolejny punkt zbiegliśmy na krechę, byle w dół i byle do asfaltu. Przemoczeni do suchej nitki i poparzeni przez pokrzywy wydostajemy się na asfalt i zaczynamy podejście na Radunię. Michała zaczynają coraz mocniej boleć plecy. Uskarżał się na nie już wcześniej, ale z minuty na minutę robi się coraz gorzej. Zwalniamy.

***

Zniechęcenie czy stopniowa utraty wiary w końcowy sukces? A może jedno i drugie. W miarę upływu czasu wkradały się w moją głowę, zupełnie niepostrzeżenie. Z własną psychiką mogłem sobie jeszcze jakoś poradzić ale z rzeczywistym i bardzo realnym problemem natury zdrowotnej partnera z zespołu nie wiedziałem co począć. Przypomina mi się BWC z 2006, napieramy wspólnie z Surim pod Śnieżkę, plany mamy zaiste ambitne, ale już na początku widzę jak Maciek zostaje nieco z tyłu. Czuję moc i rwę się do przodu. We krwi buzuje adrenalina i chcę się ścigać. Co z tego skoro mojego partnera ogarnia kryzys? Nagle cała moja moc i wiara w nasz dobry wynik sypie się jak domek z kart. Pojawia się zniechęcenie i rozczarowanie. Gdzieś kołacze myśl: to już koniec? Tak szybko? Już po zabawie? Nie potrafię poradzić sobie z tą sytuacją. Emocje zmieniają się jednak jak w kalejdoskopie, kilka godzin później kończymy ten ciężki etap jako drugi team. Trudno wierzyć do końca, w siebie i kolegę z zespołu…

***

Niebo jest zachmurzone i nic nie widać wokół ale na Raduni jest tym piękniej. Na wierzchołku rośnie tak jakby mały sad. Zdaje mi się, że dostaliśmy się na sam Olimp. Tylko bogów gdzieś wymiotło… Ostrym zboczem schodzimy w dół, a później zbiegamy już w okolice kolejnego punktu. Michał przeżywa prawdziwe katusze walcząc z bólem pleców. Nie wiem co powinniśmy zrobić? Zwolnić i tym samym wykluczyć się z wyścigu czy naciskać na niego i motywować go do dalszego wysiłku mimo bólu? Nie wiem jak mogę mu pomóc. Nie wierzę w dobre słowo w takiej chwili – człowiek zostaje sam na sam ze swoim bólem i tylko on może sobie z nim poradzić.

Zaczyna się przejaśniać i robi się całkiem ciepło. Niesieni bliskością mety popełniamy kolejny błąd. Radek źle spogląda na mapę i zbiegamy prawie do samej bazy, a przecież musimy podbić jeszcze jeden punkt, kolejne kilkanaście minut do tyłu. W bazie meldujemy się jako 8 zespół. Szybko wyprowadzamy rowery i ruszamy kolejny etap rajdu.

***

Przyjąłem zupełnie błędne założenie – jeśli ja jestem dobrze przygotowany to wszystko musi pójść po mojej myśli, a właśnie, że figa z makiem! Bo nie musi. Przy starcie w zespole czwórkowym zmiennych jest całe mnóstwo. Brakuje nam doświadczenie w czteroosobowych startach. Każdo z nas mieszka w innej części Polski, spotykamy się tylko podczas nielicznych rajdów, nie mamy kiedy się zgrywać, nie mam kiedy wspólnie trenować. A pewne elementy, takie jak jazda na holu, w grupie muszą być przećwiczone. Mamy olbrzymie braki w tych elemementach i najgorsze jest to, że nie ma kiedy tego poprawić…

***

Po lewej stronie majaczy nam masyw Ślęży. Unosi się nad nim mgiełka, z daleka wygląda majestatycznie i tajemniczo. Co rusz przechylam głowę w jego stronę nie mogąc oderwać od niego wzroku. Kasia podpina się do mnie na hol. Na trekingu obiegłaby nas wszystkich, ale rower nie jest jej najmocniejszną stroną. Idzie nam względnie dobrze do momentu przeprawy przez błotniste pole. Tam sprawy zaczynają obierać obrót zgoła nieprzyjemny. Najpierw Michał zaczyna „odpływać”. Już wcześniej na trekingu łyknął Ketonal aby uśmierzyć ból pleców. Okazało się, że tak go zmogło, że teraz czuje się jakby wypił conajmniej kilka piw. Spoglądam w jego stronę i widzę, że nie jest dobrze. Zbliża się do mnie krokiem zupełnie bez życia i zastanawiam się czy to już jest koniec, czy tak właśnie skończy się nasz rajd?

Michał jednak nic nie mówi. Zawsze walczy do końca, nawet jak jest bardzo ciężko on sam nie zrezygnuje. Wiem jednak, że sprawy się mocno skomplikowały. Możemy już zapomnieć o ściganiu. Znowu… Chwilę potem, jakby tego było mało, moja tylnia przerzutka wygina się w jakiś niemożliwy sposób. Hak się wygiął. Niech to szlag! Michał choć „zawiany” dzielnie pełni rolę mechanika i jakimś cudem usuwa usterkę. Nie na długo jednak, jak się później okaże to dopiero początek problemów. Gwoździe do naszej rajdowej trumny pojawiają się jeden za drugim…

Nie możemy zlokalizować kolejnego punktu na trasie rowerowej. Błąkamy się po parnych łąkach i zastanawiamy gdzie może chować się ten PK? Gdy już udaje nam się go odnaleźć moja przerzutka ponownie czyni gimnastykę rozciągającą… Zewsząd atakują nas komary a my zastanawiamy się co zrobić z tym fantem. Nie jest dobrze. W skutek fatalnego niezrozumienia narzędzia rowerowe zostają w bazie, nie mamy jak skrócić łańcucha, nie mamy zapasowego haka, nie mamy nic… Znów jednak jakoś udaje nam się zażegnać najgorsze…

***

Kajaki mijają nam bez przygód. Przed nami ostatni 50 kilometrowy odcinek na rowerze. Kończy nam się jedzenie, które zabraliśmy na znacznie krótszy odcinek czasu, mieliśmy się ścigać, a wyszło jak zwykle… Wsiadamy na nasze rowery i pedałujemy w stronę kolejnego punktu. Pierwsze dwiadzieścia kilka kilometrów to proste przeloty po asfalcie i wygodnych gruntówkach. Najgorsze ma dopiero przyjść po zmroku, do zaliczenia będziemy mieli kilka punktów w masywie Ślęży, boimy się tej końcówki. Tymczasem jednak jazda sprawia mi wielką przyjemność. Z jednej strony spoglądam na efektowny wierzchołek Ślęży a z drugiej na zachód słońca. Bardzo podobają mi się tereny, na których rozgrywany jest rajd.

***

Już po ciemku zaliczamy PK17, wjeżdzamy we wzgórza w okolicach Ślęży. To tutaj, w ciągu najbliższych 2 godzin, rozegra się nasz dramat. Tymczasem jednak jedziemy w stronę kolejnego punktu. Cały czas boję się silniej depnąć na pedały, żeby nie popsuć tego delikatnego status quo, które udało się wypracować Michałowi z moim rowerem. Jedziemy zboczem lasu i po prawej stronie mamy widok na dolinę pokrytą światłami miast i miasteczek. Piękny widok – na otarcie łez, bo za chwilę moja przerzutka dokona żywota… Gwint się zerwał, to koniec, nie możemy na nowo wkręcić przerzutki, ani skrócić łańcucha. Zostaję z niesprawnym rowerem, a przed nami jakieś 25 kilometrów w ciężkich warunkach i na domiar złego już po ciemku…

Chwila konsternacji. Co robić? Co robić? Nikt nic nie mówi. Najbliższy punkt jest jakiś kilometr, może 2 od nas. Radek proponuje żebyśmy spróbowali go znaleźć, a później pomyślimy co dalej. Właściwie już nic nie myślę tylko idę za nim. Nie czuję się zmęczony, nawet przesadnie zły, jest mi po prostu wszystko jedno. Schodzi ze mnie zupełnie powietrze i mentalnie już odpuszczam, chcę oczywiście nadal ukończyć rajd, ale rozczarowanie takim a nie innym obrotem spraw przytłacza mnie do reszty. Zupełnie inaczej sobie to wyobrażałem… Prowadzimy rowery przez zarośnięte przecinki i wprowadzamy je na strome zbocza. Czysty surrealizm… Próbujemy jakoś się namierzyć, bezskutecznie. Szukamy skałek, w których ukryty jest punkt, jak jednak wypatrzeć coś w tak gęstym mroku? Mija cenny czas, a my nadal nie mamy punktu.

W końcu wychodzimy na skraj lasu, minęliśmy lampion. To pewne. Moglibyśmy jeszcze próbować go namierzać z innej strony, ale… Chyba każdy zadaje sobie w duchu pytanie czy jest sens próbować? Do mety pozostało nam jeszcze 7 punktów a to już 13 godzina rajdu. Tempa nie zwiększymy na pewno. Wyobrażam sobie pchanie roweru przez kolejne kilka godzin i zastanawiam się czy decyzja o próbie kontynuowania rajdu byłaby czystym idiotyzmem czy wręcz przeciwnie, wielkim wyczynem? Nie znajduję odpowiedzi na to pytanie… Gwóźdz do trumny zostaje przybity.Wycofujemy się i wracamy na tarczy.

***

Rezygnacja zawsze boli. Nawet jeśli walczy się do końca to zawsze pytanie „czy można było zrobić coś jeszcze?” pozostaje sprawą otwartą. Po 1 w nocy jesteśmy z powrotem w bazie. Kasia zaraz ucieka do domu, a my we trójkę siedzimy jeszcze w stołówce i próbujemy niemrawo przeanalizować przyczyny naszej porażki. Jestem w podłym nastroju. Odzwyczaiłem się już od wycofów. Czuję się jak dziecko, któremu zabrano zabawki, a którymi nie zdążyło się jeszcze wystarczająco pobawić… Kiepski wynik zwykle jest rozczarowaniem, jednak zawsze na pocieszenie pozostaje sam fakt ukończenia zawodów, ta chwila, w której wchodzi się na metę i wie, że tak czy inaczej zrobiło się kawał dobrej roboty. My nie przekraczamy mety, wchodzimy po prostu bocznymi drzwiami. Przed trzecią jesteśmy już spakowani i pod osłoną nocy uciekamy z Sobótki chcąc jak najszybciej zapomnieć o tym starcie i tej porażce.

***

Byłem zły na siebie, że niepotrzebnie opisałem swoje oczekiwania względem startu na blogu. Zwłaszcza gdy okazało się jak są one dalekie od rzeczywistości. Nie czułem się z tym dobrze na trasie. To wyznanie, podobnie jak w przypadku startu w Przejściu dookoła Kotliny Jeleniogórskiej stało się kulą u nogi. Zastanawiałem się co tutaj napisać, jak się wytłumaczyć, tak żeby wyjść z twarzą. Z pewnością start w Górze Ślęży jest dla mnie kolejną lekcją. Przede wszystkim o samym sobie, ale i o budowaniu zespołu. Zdałem sobie sprawę, że czeka nas więcej pracy niż myślałem. Mimo kiepskiego wyniku w Sobótce o dziwo jestem bardzo dobrej myśli. Może jeszcze nie robimy wyników jakie robić chcielibyśmy, ale wreszcie chyba stworzył się Zespół. Mamy dobry materiał, teraz tylko trzeba go odpowiedno oszlifować…


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



23 Responses to Góra Ślęża. Studium porażki.

  1. robert59 mówi:

    Tylko ten Ciebie nie zrozumie, kto sam nie podejmował wyzwań. Wasza walka jest ciekawa jako studium wypadku. Ja osobiście nie potrzebuję tłumaczenia jako usprawiedliwienia „porażki”, wiem, że zrobiliście wszystko co się dało i to mi wystarczy. Moje rozumienie rzeczy jest takie, że nikt z nas nie jest „jakimś bogiem”, żeby mieć prawo oceniać innych. Podejmujemy wyzwania i próbujemy je realizować. Czasami się udaje, czasami nie… i tyle.
    Niemniej wydaje mi się, że łatwiej będzie Wam walczyć do pierwszego sukcesu, jeżeli nie będziesz publicznie ogłaszał Waszych/swoich ambicji :).

  2. jip mówi:

    Kuerti, opisywanie pragnień nie jest błędem. Ale jeżeli to kula u nogi – to nie pisz i jedź na luzie 🙂 Planowanie, dokładność i przygotowanie – chance favors the prepared mind – czy tego potrzebujecie więcej? Masz świetny punkt wyjścia do przygotowania Was do kolejnego startu. To kiedy on? 😀

  3. jasiekpol mówi:

    Doświadczenie to suma naszych błędów i wnioski z nich, więc całe życie się człowiek uczy. Propos rowera, wydaje mi się że ci którzy sami serwisują i wiedzą jak dbać o sprzęt nie mają większych problemów na trasie takwięc kto ci serwisuje rowera ?

  4. Camaxtli mówi:

    Mnie w relacji dziwiło jak mało jest w niej rajdu, a jak dużo Was. To pozytywne, bo jak dla mnie świadczy, że zawody zawodami, ale robicie to dla siebie, żeby się jako zespół zgrać, żeby jako zespół zbudować w sobie motywację, a w końcu żeby poznać samego siebie.
    Fajnie, nie po laury, a po zrozumienie, co nie zmienia faktu, że laury też będą i też nauczą nowego.
    Czyli jednak Rajd przez duże R, a nie odhaczone zawody.
    Gratuluję walki!

  5. Kuerti mówi:

    Robert,

    Jest pewien problem z pisaniem bloga. Opisuję pewne stany emocjonalne, drogę, wysiłek i tak dalej, staram się pisać szczerze, tak żeby ewentualny czytelnik czuł, że to jest prawdziwe, że nie ma tutaj żadnej „ściemy”. To jest moja podstawowa zasada – pisać szczerze, nie ubarwiać, w miarę możliwości nie zatajać ciężkich momentów. Jednak okazuje się, że takie podejście nie wytrzymuje w starciu z rzeczywistością, tzn. ja nie wytrzymuję tego starcia 🙂 . W dodatku w przypadku startów zespołowych następuje eskalacja problemu, bo nie wiem o czym mogę pisać, a co lepiej zostawić dla siebie. Co dalej? Nie zmieniam swojej złotej zasady, ale o pewnych rzeczach pisał będę już po fakcie, w tym przypadku chyba źle zrobiłem pisząc tak otwarcie o swoich oczekiwaniach.

    Jip,

    Porażki motywują. W dodatku czuję się świetnie, moc zrobiona w ciągu ostatnich tygodni jest, przede mną kolejne wyzwania. Naprawdę optymistycznie patrzę w przyszłość, jednak rozczarowania nie da się uniknąć. Piszesz o dobrym punkcie wyjścia – zgadzam się w zupełności. Odniosłem wrażenie, że ta porażka w jakiś sposób bardziej scementowała nas jako zespół niż poprzedni ukończony rajd. Jeśli połączyć to z tym co napisał Jasiek to tak naprawdę okazuje się, że ten przykry incydent z Sobótki może nam wyjść tylko na dobre. Kolejny start? Mało tych rajdów u nas, ale na pewno pokażemy się w lipcu wspólnie na Wielkopolskiej Szybkiej Setce!

    PS. A Ciebie zapraszam na Grassora (www.grassor.pl), blisko, ciekawie i w ogóle 🙂 .

    Jasiekpol,

    Ja mało kumaty w sprawach rowerowych jestem, co muszę koniecznie poprawić. Aczkolwiek tutaj sprawa nie miała znaczenia, prawdopodobnie hol, który co jakiś czas wysuwał się spod siodełka i dyndał wokół roweru wpadł pomiędzy przerzutkę a szprychy. Jeśli nie hol, to jakiś podły drągal. Nic nie można było poradzić, chyba że to rzeczywiście hol, jeśli tak to musimy popracować na jego przymocowaniem (to zresztą stwierdziliśmy już wcześniej).

    Camaxtli,

    Nie lubię opisywać kolejnych punktów kontrolnych, które z reguły są takie same, albo bardzo podobne. Pewnie mam takich PK zaliczonych już kilka setek, nic nowego bym nie odkrył. A w psychice zawsze dzieje się coś ciekawego. Niemniej następnym razem spróbuje opisać rajd bardziej szczegółowo.

    Na trasie nie tylko zmagamy się z punktami i trudami drogi, ale właśnie z własną psychiką, która reagować musi na to, co dzieje się w nas samych, ale na te wszystkie niuanse w reakcjach pomiędzy partnerami z teamu.

    A sam rajd na pewno warto polecić. Teren ciekawy, ładny widok na Ślężę. Część prawie po płaskim, a w Masywie nawet troszkę górek się trafi. Fajny sprawdzian przed typowym rajdem w górach, dla osób które chcą się sprawidzić czy podołają trudom takowej trasy.

  6. Jacek mówi:

    „Teren ciekawy, ładny widok na Ślężę. Część prawie po płaskim, a w Masywie nawet troszkę górek się trafi.”

    Mógłbyś wrzucić na jakiś serwer mapę z rajdu? 🙂

  7. Kuerti mówi:

    Jacek,

    Niestety mapki nie mam, moja rozpadła się na deszczu. Ale pewnie organizatorzy wkrótce wrzucą na stronę plik, jeśli tak to oczywiście spodziewajcie się kolejnej lekcji nawigacyjnej 🙂 .

  8. Konrad mówi:

    Ech, dobrze że chociaż zakończyłeś pozytywnie, bo jak czytałem to już myślałem, że się zupełnie załamałeś;-P
    A tak na serio, to myślę, że nie ma co się załamywać i obwiniać siebie czy świata (chociaż poprzeczkę ustawiłeś wysoko tymi zapowiedziami na blogu przed startem). Po prostu macie jeszcze jedno doświadczenie, wiadomo nad czym pracować i tyle. A teraz skupić się na tym, co będzie i do przodu…
    A btw bardzo mi się podoba ten cytat o łuczniku na początku, bardzo prawdziwe. Skąd to wziąłeś?

  9. jip mówi:

    Kuerti, powiedzmy szczerze – na bolące plecy Michała niewiele mieliście wpływu (łyknął ketonal który rozwala mocno żołądek więc musiał mieć nieźle do pieca). Na rozwaloną o coś przerzutkę (jeżeli to nie był niedopracowany hol) – też nie bardzo. Reszta (co nie znaczy że tak mało, ale dużo też nie 😉 ) to zupgreadować team, dopracować kto, co, w jakiej sytuacji, a w innej … i kto sprawdza drugiemu spadochrony przed skokiem 😉 I wio na kolejne „100 km” kółko 😀

    Dzięki. Myślę o Grassorze, tak z 50 km do północy 😉 Zobaczymy. Na razie to chyba jeszcze inny etap. Ale ciągnie.

  10. Kuerti mówi:

    Konrad,

    Cytat pochodzi ze skądinąd mocno mnie inspirującej (nieustannie i od dłuższego już czasu) książki pewnego jezuity – Anthonego De Mello pt. „Przebudzenie”.

    Polecam kupno własnego ezgemplarza, ale gdyby ktoś chciał się najpierw zapoznać z tematyką to tutaj wersja elektroniczna – http://integra.xtr.pl/teksty/Przebudzenie/249-ind.htm .

    Ja szczerze polecam!

    Jip,

    I taki jest właśnie plan!

    Co do Grassora, inny etap? E tam, gadanie. Przyjedziesz, wystartujesz, zobaczysz jak jest. Może praktycznie przetestujesz radzenie sobie z porażką 🙂 a może wręcz przeciwnie będziesz zadowolony z sukcesu. Masz blisko, nie ma więc nad czym się zastanawiać 🙂 .

  11. mavic mówi:

    Kuerti
    Po przeczytaniu Twoich oczekiwań co do tego rajdu byłem bardzo ciekawy jak to wyjdzie. No i niestety się nie udało. Oczywiście wszystkiego nie da się przewidzieć. Im wyższe cele sobie człowiek stawia tym porażka bardziej boli. Ale z drugiej strony im ktoś ma większe ambicje tym więcej osiągnie.
    W każdym razie zapraszam na maraton rowerowy Bike Orient:
    http://www.bikeorient.pl
    Zawody te można potraktować jako odskocznie od rajdów przygodowych chociaż trochę mają z nimi wspólnego.
    Jeśli szybko odniesiesz sukces to szybko zapomnisz o porażce.

  12. Kuerti mówi:

    Tak naprawde to nie potrafie przejmowac sie porazkami. Bardziej denerwuje mnie pewna dlugotrwala nieudolnosc niz pojedyncze niepowodzenie, bo te zawsze wskazuje na jakis blad, ktory latwo mozna naprawic. Gorzej jesli bledow nie koryguje sie na biezaco.. Jade na Grassora, BO odpada wiec.

  13. Miętus mówi:

    bardzo podoba mi się forma relacji i to ,że zwracasz uwagę na to co wokół Ciebie ( choćby zachód słońca )a nie tylko napierdalanie do przodu:) i tak sobie myślę – finałem było Wasze wycofanie się, ale po drodze, na poszczególnych fragmentach mieliście sukcesy, a plecy i przeżutka to są rzeczy niezależne od Was. i już tak na koniec: decyzja o wycofaniu się to musi być coś masakrycznego.

  14. Kuerti mówi:

    Miętus,

    To zwracanie uwagi na przyrodę zawsze odbywa się na marginesie, dostrzegam coś pięknego ledwie kątem oka żeby za chwilę wrócić do skupienia na wysiłku. Nie wiem nawet czy można połączyć udział w rajdzie z podziwianiem przyrody, czy to się nie wyklucza? Trzeba być tak skupionym, wewnętrznie zorientowanym na parciu przed siebie, że wszelkie rozluźnienie skutkuje zwolnieniem tempa, co przy chęci ścigania się o miejsce jest wręcz zabójcze 🙂 .

    Decyzja sama się podjęła za nas, tak to mogę ująć. Najgorzej człowiek czuję się już po powrocie do bazy, w drodze do domu, wtedy jest czas na rozmyślanie o tym co mogło być, a czego już nie ma…

    Znajomy napisał mi, że daliśmy ciała z wycofem. Jeszcze kilka dni temu myślałem, że mimo wszystko to była dobra decyzja, ale dziś myślę zupełnie inaczej. Popełniliśmy błąd. Błąd, którego nie powinniśmy popełniać. Trzeba było zacisnąć zęby i ciągnąć te rowery przez całą noc, nawet jeśli nad ranem miałoby okazać się, że nie absolutnie żadnych szans na ukończenie w limicie.

    Zabrakło nam szerszej perspektywy, spojrzenia na tej rajd jako przygotowania do czegoś większego. Przecież na tych naprawdę wielkich rajdach będą zdarzały się takie odcinki targania rowerów przez całą noc, to są czasem nawet „normalne” etapy rowerowe..

    Zabrakło nam chyba doświadczenia i właśnie tego spojrzenia z szerszej perspektywy. Dlatego dziś napiszę, że wycof był błędem, bez dwóch zdań!

  15. Janek mówi:

    Myślisz tak samo jak ja po wycofie z BWC… na początku myślałem, że dobrze zrobiliśmy, a po czasie przychodzi refleksja, że mieliśmy jeszcze sporo czasu do limitu… że mogliśmy jednak spróbować napierać dalej. Następnym razem będę bogatszy o to doświadczenie i nie dam się tak łatwo!

    „Pain is temporary, but quitting lasts forever…” Lance Armstrong

  16. Kuerti mówi:

    Mam zapisany ten cytat w swoim kajeciku z innymi równie mądrymi zdaniami, które czasem przytaczam na PK4 😉 .

    Generalnie więc można powiedzieć, że nie ma co ufać swojemu osądowi w sytuacji krytycznej, lepszy ślepy upór niż zastanawianie się, kalkulowanie. Chyba trzeba po prostu ustalić złotą zasadę (którą zresztą uczyniłem nawet punktem wyjścia mojego rajdowego dekalogu, a której trzymać tak mi ciężko..) nie poddawania się w żadnych okolicznościach (prawie żadnych). Tylko znowu „teoria to praktyka bezradnych”, co innego pisanina na blogu, a co innego wyjście obronną ręką z trudnej sytuacji..

  17. Janek mówi:

    A może jednak decyzje wycofu są naprawdę rozsądne? A to co czujemy to po prostu żal?! Żal, który pojawia się w momencie, kiedy już powoli zaczynamu zapominać szczegóły danej sytuacji wycofu… Hm?

  18. Kuerti mówi:

    Prawie rok temu po Przejściu dookoła Kotliny Jeleniogórskiej napisałem coś takiego:

    Zawsze będę powtarzał więc, że rezygnacja jest oznaką słabości. Nie znajduję dla niej usprawiedliwienia (poza oczywistymi przypadkami, kontuzja, pomoc innemu uczestnikowi itp.) bez względu na to czy jest to słabość naszego charakteru czy błędy popełnione w czasie rajdu. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego jak łatwo o tym pisać, a jak ciężko reprezentować taką postawę na codzień. Może to tylko tak fajnie wygląda, gdy w tym momencie pewną ręką nakreślam postawę prawdziwego wojownika, który nigdy nie odpuszcza.

    W ostatnich 2 latach wystartowałem w 15 zawodach, 4 nie ukończyłem, z czego w 3 przypadkach ja sam zrezygnowałem (czy jak ostatnio zrobiliśmy to wspólnie jako team) nie mając ku temu racjonalnych przesłanek.

    TNFAT 2007, wymiękłem w nocy na rowerze. Bo tak. Siadła mi psycha. To był jeden z wielu kryzysów, które pojawiają się na rajdach, i które po prostu trzeba pokonać. Harpagan 34, znów psycha siada, tym razem miałem zbyt wielkie oczekiwania, nie szło po mojej myśli, mogłem napierać dalej, ale odpuściłem. Ślęża, tu sprawa jest świeża, może nieco inna sytuacja, ale też trzeba było walczyć do końca.

    Moja historia startów potwierdzałaby więc to, co napisałem powyżej.

  19. Kg mówi:

    3 słowa

    Ślepy upór też nie jest dobry, kalkulować trzeba wtedy kiedy konieczne, bo kiedy nie – trzeba napierać wtedy jest flow

    Na rajd się jedzie po coś, dla wielu jest to ukończenie i to jest osiągalne dla przeciętnie zdrowego człowieka. Jest zespół trzeba sobie pomagać, na treku 4-5km pozwala myśleć o ukończeniu etapu zazwyczaj, kajak i rower – jest zespół, można holować. Generalnie z reguły zespół nie jest słaby fizycznie żeby ukończyć rajd. Potrzebne są umiejętności, np. nawigacja, ale to nie jest tak, że się wydaje że „jesteśmy za słabi nawigacyjnie więc powinniśmy się wycofać” zazwyczaj problem leży w blokadach w psychice i nie napieraniu na pełni możliwości na kolejnych etapach rajdu

  20. Kuerti mówi:

    Z tym ślepym uporem to mały skrót myślowy, powiedzmy, że w 90% przypadków zawsze trzeba przeć przed siebie nie rozglądając się po dziwnych myślach w głowie…

    Napieranie na pełni możliwości.. Ciężka sprawa i dla mnie i chyba dla całego naszego zespołu. Ja sam nie potrafię jeszcze napierać na maksa na rowerze czy kajaku, a co dopiero mówić o wykorzystaniu maksymalnego potencjału przez cały zespół?

    Myślę, że potrzebujemy jeszcze kilka startów w czwórce, żeby załapać kilka rzeczy. Niestety każdy z nas mieszka w innej części Polski, więc trudno proces zgrania się przyśpieszyć…

  21. sebas mówi:

    Zawsze jest moralny kac po nieukonczonym rajdzie, zwlaszcza jesli jest sie tak blisko mety. Taki urok (i przeklenstwo) rajdow, ale moze to wlasnie jest magnes. Wciaz mam w pamieci niemiecki zespol z NFAT07, kiedy goscie mieli do pobicia ostatni punkt po ponad 70h walki i nie dotarli… skonczylo sie paliwo, kaputt.

  22. Kg mówi:

    Pamiętam tą historię z Niemcami, wydaje mi się, ze mieli jeszcze dość czasu żeby ten rajd ukończyć? Raczej wskazywał bym tu na nagłą zapaść na tle nerwowym niż skrajne wyczerpanie, taki casus był już kiedyś w Polsce

  23. jip mówi:

    Rzeczywiście RaidTeam – mogliście to potraktować dalej treningowo. Nie pomyślałem w ten sposób. Next time nie będzie tego błędu. Ale jedno ALE, Michał powinien zejść z trasy i zadbać w ten sposób o plecy („zainwestować” w nie właśnie tak na następny raz), oddalić widmo kontuzji.

    Rezygnacja ma być oznaką mądrego wyboru, inaczej jest tylko pomyłką lub oznaką słabości. Mądry wybór – mądre dawkowanie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA