Relacje z zawodów

Opublikowany 19 lipca 2012 | autor Grzegorz Łuczko

18

Dajesz chico, dajesz! Hiszpańskie reminescencje

madryt.jpg

Muzyka: dawno mnie już nic tak nie wkręciło jak Palpitation – nie wiem kim są ci ludzie, nie wiem skąd są, ale od wczoraj słucham ich naokrągło. Nie wiem nawet co polecić: I lost and died? Albo You and I? No dobrze, to niech będzie Faraway! Jeśli kręcą Was klimaty indie i okolice, to przepadniecie.

W samolocie zajmuje miejsce obok starszego faceta, który z miejsca robi na mnie nieprzyjemne wrażenie. Głośno dyskutuje ze swoją żoną (?) o polityce. Jest pewny w swych sądach, w ten odpychający sposób osoby zadufanej w sobie i nie znoszącej żadnego sprzeciwu. Gdy kończą swoją rozmowę, zagaduje do mnie z pytaniem w jakim celu wybieram się do Madrytu. Odpowiadam, że biegnę tam maraton. Skanuje mnie wzrokiem i wypala, że nie wyglądam na zawodowca. Przytakuję. W końcu gość ma racje – nie jestem zawodowcem.

Ciągnie dalej. Mówi, że nie wyglądam na zawodowca, bo nie mam odpowiedniej sylwetki. Znów przytakuję, choć mam już coraz mniejszą ochotę na kontynuowanie tej wymiany zdań. Nie dlatego, że mnie w jakiś sposób obraża – przecież nie mówi nic, co nie byłoby w oczywisty sposób prawdą. Zawodowcem nie jestem, a wyglądam bardziej jak sprinter niż maratończyk. Jednak mimo wszystko dotyka mnie to, w końcu to moja sprawa jak wyglądam i co robię w wolnym czasie!

Madryt po raz drugi

Samolot ląduje na lotnisku w Barajas punktualnie. Jest piątkowe popołudnie, a ja po raz drugi w życiu znajduje się w Madrycie. Ostatnim razem wracałem z Maroka i zatrzymałem się tutaj na 2 dni, w drodze do domu. Była końcówka listopada, a ja byłem zmęczony podróżą i stolica Hiszpanii nie zrobiła wtedy na mnie wielkiego wrażenia (padał deszcz, byłem zmęczony i tęskniłem za domem…).

Przez cały piątek i sobotę snuję się bez celu po mieście. Wracam do tych samych miejsc, które widziałem kilka lat temu. Zajadam się tymi samymi pysznymi croissantami z szynką i popijam piwem w Museo de Jamon, stojąc przy ladzie i obserwując lokalnych „współwcinających” te smakołyki. Znów przemierzam wzdłuż i wszerz plac del Sol. Znów szukam pamiątek w badziewnych sklepikach rozlokowanych po całym mieście – i znów nie znajduję niczego godnego uwagi.

Jestem nieco rozkojarzony. Nie potrafię skupić się na zwiedzaniu miasta. Myślę o jutrzejszym maratonie i o sprawach, które zostawiłem w Poznaniu.

Chwila przed startem

Do startu pozostaje kilka minut. Jest przyjemnie chłodno – jeszcze – bo później temperatura będzie rosła z każdym kwadransem. Profil trasy nieco mnie przeraża – to nie jest szybki, płaski maraton! Na pierwszej części znajduje się całkiem sporo podbiegów, łatwo więc przedobrzyć na początku… za to druga część to podbieg za podbiegiem! Na wiosnę celowałem w 3:15 – ale liczyłem, że uda mi się wystartować w jakimś szybkim biegu. Zupełnie nie czułem się na siłach, żeby powalczyć o taki wynik tutaj w pagórkowatym Madrycie…

Nie jestem przygotowany odpowiednio, ale…

Nie byłbym sobą gdybym jednak nie spróbował! A co tam! Niech się dzieje co chce – pomyślałem. Próbuję nabiegać 3:15! Jak pomyślałem, tak zrobiłem. 4:37min/km – takie właśnie tempo musiałem utrzymać podczas tych 42 kilometrów. Początek wiódł szeroką i płaską ulicą. Tłum biegaczy rozlał się po całej jej szerokości. Nie biegnie mi się dobrze, bolą mnie nogi i w ogóle czuję się średnio. Staram się znaleźć swój rytm.

Do 5 kilometra trasa wiedzie delikatnie w górę, tempo oscyluje w okolicach 4:40min/km – i wcale nie jest mi łatwo biec tak szybko (to szybko proszę wstawić cudzysłów). Rozkręcać zaczynam się po 5tym kilometrze. Pojawia się coraz więcej przyjemnych zbiegów, a mięśnie mam już rozgrzane. Przyspieszam (z górki każdy potrafi!). Biegniemy obrzeżami miasta, rozglądam się dookoła, ale nie ma nic ciekawego. Czekam na 19 kilometr, kiedy to przebiegać będziemy przez ścisłe centrum i serce miasta – plac Puerta del Sol (hostel mam tuż obok, więc w razie czego mógłbym zrezygnować – i takie myśli pojawiają się w lekko już zmęczonej głowie).

Rozkręcam się. Bo z górki!

Tymczasem spokojnie mijam kolejne kilometry. Biegnę coraz szybciej – nogi podają, a na Garminie wyświetla się prędkość rzędu 4:20min/km. Jest dobrze – myślę sobie. Moja radość nie trwa jednak długo… Przy 10 kilometrze rozglądam się po punkcie odżywczym – widzę wodę, Powerade, ale nigdzie nie dostrzegam nic do jedzenia! Nic. (o ku..a mać!). Ani skraweczka czekolady, odrobiny cukru, ani ćwiartki banana. Kompletnie nic! (

Byłem przekonany, że na punktach odżywczych będzie coś do jedzenia. Dlatego nic nie zabierałem ze sobą. I to był potworny błąd! Wiedziałem, że to się źle skończy. Na ile mogło mi starczyć energii? Na 25-30km? Ale później zacznie odcinać mi prąd… byłem w pułapce. Moje zapasy energii zaczęły ubywać mi z każdym kilometrem. Jak na złość nie miałem ze sobą żadnych pieniędzy, nie mogłem więc się zatrzymać i kupić czegoś po drodze (crossaint z szynką wciśnięty za leginsy? Mniami!).

Życiówka? Wybij ją sobie z głowy!

Szanse na życiówkę zaczęły się oddalać… Mimo to nie chciałem się poddać. Biegło mi się fantastycznie (bo płasko albo z górki). Wbiegliśmy znów do centrum, w węższe uliczki starego miasta. Na trasie pojawiło się więcej kibiców z fantastycznym dopingiem. Na moment zapomniałem o problemie z jedzeniem. Dałem się ponieść euforii, wpadłem w wąską uliczkę prowadzącą prosto na plac del Sol.

Choćby dla tego jednego momentu, przebiegnięcia przez środek Madrytu – warto wystartować w tym maratonie! Coś niesamowitego! Euforia nie trwała jednak zbyt długo. Znów zaczęliśmy się oddalać od miasta. Minąłem półmetek zgodnie z planem. Problem w tym, że teraz miało zacząć się najgorsze. Jeszcze przez jakieś 2-3 kilometry zbiegaliśmy w dół, później się wypłaszczyło i zaczęło się!

Odcina mi prąd. Tracę nadzieję, i wtedy…

Najpierw to pieprzone słońce, lampa, po prostu lampa. Ponad 20 stopni, na niebie ani jednej chmurki, a my biegniemy przez jakieś gaje oliwne. Zaczynam odpływać. Jest mi słabo, jestem otumaniony. Na punktach regeneracyjnych zatrzymuję się i łapczywie wypijam po kilka kubków Powerade. I tak jak zawsze zastanawiałem się czy takie rzeczy coś dają, to w tym momencie kryzysu przekonuję się, że tak. 2 kubki momentalnie stawiają mnie na nogi – ale na krótką chwilę, potrzebuję czegoś do przegryzienia, zapełnienia żołądka.

25 kilometr, a ja zaczynam dramatycznie słabnąć. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Tempo spada. Myślę sobie, że to koniec. Już po mnie. Nie mam sił, nie mam jak się zebrać w sobie. Bak jest pusty. I wtedy zdarzył się jakiś pieprzony cud. Na 28 czy 29 kilometrze stoją ludzie z żelami amerykańskiej firmy GU! Biorę od razu 5 sztuk – i łapczywie wlewam gęsty żel w gardło. Jeden, drugi i jeszcze trzeci…

…wydarza się cud (ewentualnie gigantyczne rozwolnienie)

To może skończyć się dwojako – albo jakąś okropną i kończące moje zmagania w tym biegu sraczką (nigdy nie jadłem tych żeli, i w ogóle baardzo rzadko stosuję takie cuda, mój żołądek nie jest do nich przyzwyczajony), albo żel zadziała i poczuję się jak superman! Wepchnąłem w siebie 3 opakowania i czekałem. Najpierw wróciła ostrość widzenia i trzeźwość umysłu. Zacząłem wracać do świata żywych!

To było absolutnie niesamowite. Nie miałem sił, nogi odmawiały mi posłuszeństwa, słabłem z każdą minutą i nagle odżyłem. Wróciłem do gry! Wszystko rozegrało się w przeciągu kilku minut (dwie może trzy, poczułem się jakbym powstał z martwych). Przyspieszyłem. Miałem siłę, by przyspieszyć. Biegło mi się lekko, znów zacząłem wyprzedzać innych biegaczy! I znów powróciła wiara, że uda mi się pobiec poniżej 3:15!

I znów kryzys

Jeszcze dziesięć, jeszcze osiem kilometrów… Powracamy w okolice centrum miasta. Wokoło pełno kibiców. Z nieba leje się żar, a w oddali rysuje się jakiś kosmiczny podbieg. I gdy do mety zostaje mi jakieś 5 kilometrów wiem, że na nic więcej tego dnia mnie już nie stać. Nogi mam tak ciężkie i zmęczone, że nie jestem momentami w stanie podbiegać. Przechodzę do marszu. Wcinam najpierw jeden, a później drugi żel, ale one już mi nic nie dają. Kibice dopingują: dajesz chłopaku, dajesz, krzyczą. A ja nie mam sił biec. Przechodzę do marszu, wzrok wbijam w ziemię i mam dość.

Wychodzą braki w treningu. Wychodzi brak długich wybiegań i siły biegowej. Żelami, opaskami kompresyjnymi czy super butami nie oszukam organizmu. Mam już dość. Próbuję zmusić się jeszcze do ostatniego zrywu, ale gdy mija mnie peleton z balonikami na 3:15 poddaję się. Wiem, że już ich nie dogonię, i że nie nabiegam 3:15…

Chico już nie może

Te ostatnie kilometry w innych okolicznościach pozostawiłyby we mnie niezapomniane wspomnienia. Im bliżej mety, tym więcej kibiców ustawionych w wąskich szpalerach. Na podbiegach czuję się jak kolarz podczas pokonywania morderczych podjazdów na Tour de France. Nie mam jednak sił cieszyć się tą końcówką. Co rusz przechodzę do marszu. Jestem totalnie zniszczony. Najchętniej położyłbym się na ulicy i przestał się męczyć.

Ostatnie kilometry ciągną się w nieskończoność. Jeszcze dwa. Jeszcze jeden. Próbuję się uśmiechać, ale nawet na to nie mam sił. W takim momencie, na te kilkaset metrów przed metą, gdy jestem już tak wypruty, że nawet nie mam sił, żeby cieszyć się tym, że kończę maraton, myślę sobie, że to jest nieźle popierdolone, to całe bieganie maratonów. Myślę, że głowa mi zaraz eksploduje, a nogi wejdą tam gdzie lepiej, żeby nie wchodziły. I gdy tak myślę sobie jakie to bieganie jest bez sensu, nagle wszystko puszcza.

Widzę metę i jak tu się nie uśmiechnąć!!!

Widzę metę. Kres zmęczenia i bramę, za którą znajduje się cholernie wielka, wielka satysfakcja i radość z tego, że jednak mi się udało. Bo udało! Na zegarze widnieje czas 3 godziny, 18 minut i 24 pieprzone sekundy! Jest nowa życiówka mimo tak potwornie ciężkiej końcówki! Wpadam na metę oszołomiony. To koniec!

Dałem radę!

Zdjęcie: podpieprzone z marathon-photos.com

PS. Jeśli kiedykolwiek wrócę jeszcze do Madrytu, to aby obejrzeć mecz Realu. I po crossainty do Museo de Jamon, są wybitne. I wreszcie znajdę jakąś fajną pamiątkę, god damn it!


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



18 Responses to Dajesz chico, dajesz! Hiszpańskie reminescencje

  1. hiubi mówi:

    trzy teksty w półtora tygodnia ! Chyba masz chorobę dwubiegunową

  2. Kuerti mówi:

    Hiubi,

    Nie, po prostu uporządkowałem sprawy zawodowe, na nowo odkrywam radość płynącą z biegania, no i jakoś tak miejsce na pisanie pojawiło się samo. Bez ciśnienia.

    Ps. Czytałem ostatnio relację z AT 2010, ale to była przygoda! Aż się łezka w oku kręci…

  3. hiubi mówi:

    Też trochę tęsknię za tamtym czasem, a nawet za tamtym skladem 😉
    Tak nawiasem mówiąc to jak jesteś glodny pisania to niezłe relacje ci wychodzą

  4. Kuerti mówi:

    Skład mieliśmy doprawdy niebanalny 🙂 .

    Dzięki!

  5. robert59 mówi:

    Gratulacje nowej życiówki!!!

    Jeden z moich ulubionych maratonów (i miejsc na świecie) to Barcelona. Twój post przyniósł mi do głowy pomysł, żeby namówić żonę i pojechać do Madrytu 🙂

    Na mecz Realu raczej się nie wybiorę, ale FCB mam w planach. Dzięki artykuł – jest dla mnie inspirujący (jak i inne Twoje artykuły).

  6. Kuerti mówi:

    Robert,

    Dziękuje! Tak po prawdzie, to jeśli miałbym zawitać raz jeszcze do hiszpańskiego miasta, to właśnie byłaby Barcelona 🙂

  7. Krolisek mówi:

    No Grześ, ile tu tekstów ostatnio. A za tym składem… niebanalnym 🙂 i ja czasem tęsknię.

  8. jip mówi:

    Campeone, Kuerti campeone! Ole, ole, ole! 😀

    Nie no, pełne zaskoczenie jak to tak 3x w ciągu jakiegoś tygodnia. Mój idiotyzm zaglądania tu przez ostatni rok min. raz na tydzień zostaje powoli nagradzany. Masz rację hiubi, to jakaś choroba 😉

    Mecz Realu ok, ale pod warunkiem że z Barcą 🙂 I nie zapomnij o Andaluzji. Jeśli Allah pozwoli to odwiedzę Spanię we wrześniu 🙂

  9. Kuerti mówi:

    Krolisek,

    Muszę trochę chyba przystopować, żeby się nie wystrzelać 🙂 . Mam nadzieję, że jeszcze uda nam się kiedyś razem wystartować. Muszę znów zacząć na rowerze jeździć 😉

    Jip,

    Haha, miło mi, że pomimo braku aktywności jeszcze ktoś tu zaglądał 🙂 .

    Ha, mecz Realu z Barcą widziałem, akurat grali jak byłem w Madrycie. Oglądałem go w jednym z pubów, niedaleko placu del Sol.

    A gdzie się konkretnie wybierasz?

  10. Ultrasetka mówi:

    Gratuluję życiówki.Świetny tekst Ci wyszedł, no i nareszcie moje regularne zaglądanie tutaj kończy się czytaniem.

    Madryt jest pełen pamiątek. Na Puerta del Sol stoi już 200 lat sklepik z cukierkami fiolkowymi (smak, kolor i zapach)w fantazyjnych opakowaniach, są tam też 2 sklepy flamencowe pełne gadgetów i el corte ingles, gdzie jest praktycznie wszystko od zestawów oliwy po sprzęt sportowy

  11. Beata mówi:

    Jestem pod wrażeniem twojego wpisu i gratuluję. Nawet najlepszym zdarza się zejść z trasy maratonu, zrezygnować. A ty wytrwałeś mimo tylu przeciwności 🙂

  12. Kuerti mówi:

    Ilona,

    Dziękować 🙂 .

    Mój sposób na zwiedzanie to po prostu zatopienie się w mieście, bez żadnych przewodników i wskazówek… na wymienione przez Ciebie miejsca niestety nie trafiłem, ale zapamiętam szczególnie ten sklepi z cukierkami 🙂

    Beata,

    Dzięki! Nie miałem wyjścia, wstyd byłoby wrócić do domu z DNF wpisanym w liście wyników 🙂

  13. tms_racer mówi:

    Grzesiek masz talent do narracji. Z wielką chęcią tutaj wchodziłem, szczególnie po recenzje sprzętu i relacje z rajdów. Zastanawiałem się nawet czy nie przytrafia ci sie jakaś grubsza kontuzja albo przebiegunowanie mózgu…

    Gdybyś podróżował tyle co Bader albo Kapuściński była by niezła książka, z dodatkiem adrenaliny.

  14. Kuerti mówi:

    tms_racer,

    Dzięki 🙂 . Postaram się też publikować recenzję sprzętu – co może być w obecnej sytuacji (prowadzę sklep dla biegaczy) dość niejednoznaczne. Ale spróbować można!

    Bader czy Kapuściński to prawdziwi mistrzowie, ja jestem rzemieślnikiem 🙂 . Ale dzięki za motywację 🙂

  15. jip mówi:

    Wybierasz się samochodem przez Europę. Wjedziemy od strony Barcelony, zwiedzimy Andaluzję, wyjedziemy koło Bilbao. Po drodze zatrzymujemy się tam, gdzie się nam spodoba na polu namiotowym, rozkładamy namiot w 2 sekundy, składamy w 10 + sangrija z lodówki z campingowego sklepiku. Zobaczymy m.in. elektrownię słoneczną PS 10 w Sanlucar de Mayor, Jardines de Aranjuez, Albaicin w Granadzie, w El Chorro podejdziemy pod El Caminito del Rey http://www.elcaminitodelrey.com i wjedziemy na górę zobaczyć jezioro elektrowni pompowo-szczytowej, zwiedzimy Palacio de Mondragon w Rondzie z ze 100 m urwiskiem. Rozmarzyłem się ….

    😀

    I k… tylko 2 tygodnie na to wszystko, więc lekko może nie być.

    25/08 w Berlinie jest Noc Muzeów, ta zapowiada się naprawdę interesująco http://www.lange-nacht-der-museen.de/pdf/programme_ln31_english.pdf Jak zwykle zbieramy ekipę. Możesz połączyć z treningiem 😉 sporo jest biegania z mapą, zarówno między atrakcjami jak i po atrakcjach, a czasu tylko do 18 do 2 😀

  16. Kuerti mówi:

    Wyprawa jak się patrzy, ja niestety nie mam tak długiego urlopu :/ . A o Nocy Muzeów pomyślę!

  17. Ale się zaczytałem!!! RZĄDZISZ!!!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA