Adventure Racing no image

Opublikowany 11 lutego 2008 | autor Grzegorz Łuczko

18

BWC 2006: Relacja

Kosmos. Wpadłem chyba w jakąś czarną dziurę. Nijak nie mogłem znaleźć tego miejsca, w którym sie rozdzieliliśmy. Nagle teren zdecydowanie się obniżył i zacząłem zjeżdzać w dół. Robi się cholernie zimno. Próbuje zatrzymać jakiś samochód i zapytać gdzie ja w ogóle jestem?! Zatrzymuję się jakiś bus, pytam gdzie dojadę kierując się w dół, do Kowar pada odpowiedź, a wyżej?, a to bardzo daleko do jakiejś miejscowości… Staram się jeszcze ułożyć jakieś pytanie, ale nie potrafię sklecić nic sensownego, chwilę milczę i żegnam się z tymi ludźmi, którzy gdzieś o 3 nad ranem jechali w bliżej nie określonym celu…

Postanawiam wrócić do góry. Po drodze, po prawej stronie widzę jakieś zabudowania, chyba jakaś fabryka. Według mojego chorego rozumowania to gdzieś tam czeka na mnie Maciek… Przerzucam rower nad płotem i turlam się w dół, po kilkunastu metrach i obejściu jedynego budynku już wiem, że tu Maćka nie znajdę… Wyjście z tego sprawia mi nie lada kłopot, staram się podejść na górę, ale cały czas się ślizgam. Klęcze na śniegu i ostatkami sił podrzucam rower coraz wyżej, co raz padając w śnieg, w końcu udaję się! Jestem z powrotem na asfalcie…

Już za 2 tygodnie rozpocznie się kolejna edycja Bergson Winter Challenge, opuszczamy Karpacz i obieramy kierunek na Piwniczną Zdrój. Pomyślałem, że warto odkurzyć relację z którejś z poprzednich edycji i wybrałem mój pierwszy start z 2006 roku (tekst pisałem 2 lata temu i teraz z perspektywy czasu wydaje mi się on strasznie toporny, teraz napisałbym to chyba lepiej 😉 ). Przyda mi się trochę pozytywnych wspomnień, a zawody te były dla mnie naprawdę wyjątkowe. Zresztą przekonajcie się sami. Zapraszam do lektury!

22:00. Etap 1 – BnO 5km.

Start. Start zawsze jest najgorszy, jeszcze nie napierasz, masz więc dużo czasu na przemyślenia. Czy damy radę, czy się uda… Nagle te wszystkie wybiegane, wyjeżdzone kilometry przestają być ważne, pewność z okresu przygotowawczego zamienia się w dziki chaos. Jednak tuż po starcie ten stan mija, masz cel – punkt kontrolny. Pierwszy etap to scorelauf, do zdobycia 6 PK. Wiedzieliśmy, że nie ma co się żyłować na tym etapie, to tylko preludium do trekkingu po Karkonoszach. To podbiegając to idąc bez problemów meldujemy się na mecie etapu po 44 minutach i 14 pozycji. Jest dobrze.

22:45. Etap 2 – Trekking 29km.

Szybko zabieramy plecaki i ruszamy w kierunku świątyni Wang, na punkcie meldujemy się juz w pierwszej dziesiątce. Czyli tak jak planowaliśmy przed startem. Podejście pod Śnieżkę odbywa się w ciężkich warunkach, mocny wiatr, zimno, ale to właśnie lubię, im ciężej tym lepiej. Przy schronisku Samotnia nie zauważamy skrótu i nadkładamy nieco drogi, nadal jednak trzymamy się czołówki. Za Samotnią zmuszeni jesteśmy założyć rakiety, bez nich idzie się o wiele ciężej. Marsz grzbietem ku Śnieżce wygląda niezwykle efektownie, w dole światła Karpacza, przed nami i za nami światła czołówek, niesamowite…

01:24. Śnieżka.

Wreszcie zdobywamy najwyższy punkt Sudetów, a także całego rajdu. Czeka nas teraz ostre zejście i marsz na przełęcz Okraj. Z początku mam wątpliwości czy nie zbiegamy gdzieś do Czech, mylą nas czeskie oznaczenia na szlakach, jednak szybki rzut oka na mapę i kompas rozwiewa wszelkie wątpliwości. Maćka camelbak zamarzł na amen, na szczęście mój się jako tako trzyma i obaj pijemy właśnie z niego. Marsz grzbietem, wytorowanym szlakiem to sama przyjemność, po niespełna dwóch godzinach niezbyt forsownego marszu dochodzimy do punktu…

03:15. Przełęcz Okraj.

… a tam niespodzianka, jesteśmy pośród 12-stu zespołów eq equo pierwsi! Niespodziewaliśmy się tego, ale skoro tak to trzeba wykorzystać sytuację i ostro napierać. Do kolejnego punktu w sztolniach kowarskich dochodzimy z napieraj.pl. Po drodze rezygnujemy ze swojego wariantu dojścia do sztolni, jak się później okaże był lepszy 🙂 . Na miejscu czeka nas zadanie specjalne, odszukanie 2 PK, mamy mapkę podziemii, ale nie mamy zaznaczonych punktów. Przy współpracy z innym zespołem bardzo szybko znajdujemy obydwa punkty i już możemy lecieć na metę etapu, a że jest z górki to truchtamy cały odcinek… Do Kowar wpadamy równocześnie z 2 zespołami (m.in Bory Team) jako drudzy. Przed nami tylko wielki faworyt zawodów zespół Mapy Ścienne…

04:37. Kowary, strefa zmian D.

Przepak, na krótkich rajdach odgrywa niebagatelną rolę, mówi się, że to też trzeba trenować… Święta racja, Maciek niestety nie opanował jeszcze tego elementu i zamiast 15-stu minut spędzamy na nim ponad 40… Staram się trzymać nerwy na wodzy, choć w środku się mnie gotuję gdy widzę kolejne zespoły, które opuszczają bazę. Byliśmy drudzy, 3,4…10,11. Wychodzimy jako 12-sty zespół…

05:16 Etap 3 – Rowery 43 km.

Wreszcie jedziemy. Maciek przejmuję nawigację, startował wcześniej w rowerowych rajdach na orientacje (LUC, Harpagan) no i ma mapnik 😉 . Pierwszy punkt zdobywamy bez większych problemów, tylko samo dojście do niego sprawia problem. Trzeba prowadzić rowery, obaj mamy sliskie podeszwy, nie trudno odgadnąć co się z nami dzieję na wytartym śniegu… Jeszcze tego nie wiemy, ale każdy kolejny punkt będzie trzeba zdobywać według tego schematu, dojazd w pobliże PK i pchanie, wnoszenie rowerów… Wjeżdzamy z powrotem na asfalt i zaczyna się… Najpierw Maciek ma problemy z mapnikiem, póżniej ja łapię kryzys, chce mi się spać, nie mogę się utrzymać koledze na kole. Dojeżdzamy do Staniszowa i nie możemy znaleźć punktu, tracimy trochę czasu, tracimy jeszcze więcej czasu gdy okazuje się, że hamulce obcierają mi o obręcz. W końcu dojeżdzamy pod punkt, pod górę, pod wielką górę na którą trzeba wnieść rowery… Co chwila ślizgamy się, klniemy pod nosem ale mozolnie taszczymy rowery na samą górę, i jest, jest wreszcie punkt…

07:18 Góra Witosza – PK9.

Przy zejściu Maciek notuję kilka upadków. Na dolę widzę, że jest z nim kiepsko, ale to jest wyścig, musimy ruszać dalej. W Sosnówce kręcimy się bez sensu i tracimy cenne minuty. Na podjeździe do Karpacza kryzys Maćka osiąga apogeum. W dodatku czeka nas ostre podejście w śniegu na pk. Powolutku wtaczamy się na górę i podbijamy punkt przy kaplicy. Gdy wydaję się, że najgorsze już za nami Maćkowi strzela coś w tylnej piaście, mimo usilnych chęci rower nie chce jechać dalej. Do Karpacza mamy kilka kilometrów, w zasadzie tylko zjazdu. W zasadzie to mógłbyć już dla nas koniec rajdu, ale ja nie myślę o tym, w ogóle nie myślę… Po prostu chcę dojechać do Karpacza…

10:40. Karpacz.

Szalony zjazd kończymy u stóp hotelu „Mieszko”, tam będzie meta, dla nas w tym momencie prawie, że nieosiągalna. Próbujemy jakoś naprawić rower Maćka, ale niestety nie udaję nam się to. Na szczęście jakimś cudem piasta zaskakuję i możemy ruszać (Maciek twierdzi, że w każdej chwili może się to powtórzyć) dalej. Do Kowar ciągniemy ostro, bez problemów zaliczamy punkt przy leśniczówce i wreszcie kończymy ten cholerny etap!

12:20. Etap 4 – Rowery 12km.

Oczywiście nie myślimy o rezygnacji, choć już nie powalczymy o miejsce to chcemy ukończyć rajd. Co prawda ja chcę jeszcze powalczyć, ale Maciek nie ma już motywacji, ledwo co go namawiam aby pożyczył rower od Wieśka Rusaka, który wycofał się z dalszej rywalizacji. W końcu udaje mi się go przekonać i ruszamy dalej. Dojazd do schroniska Szwajcarka wydaję się krótki i łatwy… Tylko wydaje się, robię idiotyczny błąd nawigacyjny i tracimy kilkanaście minut, Maćka dalej trzyma kryzys, w dodatku jedzie na nie swoim rowerze, a to też przeszkadza, koniec końców po prawie 2 godzinach dojeżdzamy na miejsce…

16:40. Etap 5 – Trekking 18km.

Przed nami 18 kilometrowy trekking po Rudawach Janowickich, po drodze czeka na nas szereg zadań specjalnych. Wreszcie jakieś urozmaicenie. W drodze na pierwszy punkt (ten etap to scorelauf, kolejność zaliczania punktów wedle własnego uznania) spotykamy napierajów (napieraj.pl), walczą o podium. Pierwsze punkty zaliczamy bez problemów. Gdy już się ściemnia zaliczamy dwa zadanie specjalne. Najpierw kiludziesięciometrowy zjazd ze skały. Podchodzę do barierki, wyglądam na zewnątrz… wow! Wysoko… Ale nie ma czasu na strach, wychodze na zewnątrz i powoli opuszczam się w dół. Na pewno nie robię tego tak szybko jakbym chciał. Choć po co się śpieszyć? Przynajmniej nacieszę się widokami, sytuacją… Drugie zadanie to trawers skalny, obaj podchodzimy na skałę po poręczówce ale tylko jedna osoba wykonuję to zadanie, wypada na mnie. Zejście po drabince stalowej nastręcza trochę problemów, ale koniec końcow wykonuję zadanie.

Do punktu w Zamku Bolczowskim, a raczej jego ruinach, dochodzimy już po zmroku. Zchodzimy do jakiejś większej drogi i zaczynają się schody, przed nami zdecydowanie najtrudniejszy fragment trasy pod względem nawigacyjnym. Gdy pierwszy wariant nie wypala – nie możemy znaleźć drogi, cofamy się kawałek i lokalizujemy ścieżkę, która ma nas zaprowadzić w pobliże punktu. Po drodzę spotykamy Tomka Pryjmę, potwierdza, że gdzieś tam jest punkt… W pewnym momencie droga zakręca na południe… Zatrzymujemy się i staramy się jakoś odnaleźć. Patrzę, patrzę na tą mapę i nijak nie mogę siebie odnaleźć, jesteśmy gdzieś blisko ale gdzie…? Na szczęście nie jesteśmy sami, razem z nami punktu szuka jakaś inna polska drużyna, a wybawienie pochodzi od Holendrów, którzy wskazują nam dojście do punktu. Nagle wszystko stało się jasne! Przecież ta droga właśnie tak miała zakręcać, jak mogłem tego nie zauważyć…?

Już bez problemów zaliczamy punkt, schodzimy do Trzcińska i żółtym szlakiem wracamy pod Szwajcarkę… Jest ciężko, oczy same się kleją, zaczyna się już druga noc na trasie… Kolejne punkty usytuowane są w pobliżu schroniska. Nie mamy problemów z ich znalezieniem. Zjazd z Dużego Sokolika jest niezwykle efektowny, choć my tego dostrzec nie możemy, jest ciemno, jesteśmy zmęczeni… Zjeżdzamy w dół i zbieramy się do schroniska.

21:59. Szwajcarka.

Przed nami ostatni etap, 44 kilometrowy odcinek na rowerach. Mój geniusz podpowiedział mi, żebym skoro już nie walczymy o miejsce potrenował walkę ze snem, postanawiam więc nie zmrużyć oka nawet na sekundę. A okazja do tego jest jak najbardziej odpowiednia, w schronisku spędzamy 2 godziny. Ja chciałbym jak najszybciej ruszać, ciężko mi opanować senność, ale Maciek jeszcze się zbiera, koniec końców jednak ruszamy. Ostrożnie wychodzimy z cieplutkiego schroniska, martwię się czy nie zamarznę na rowerze, ale o dziwo na zewnątrz jest dość ciepło.

00:06. Etap 6 – Rowery 44km.

Na początek robimy kółeczko, mała wpadka nawigacyjna. Jest spokojnie, teraz to już tylko czysty fun. Gdzieś za Kowarami Maciek drzemię chwilę na nrc-cie. Śnieżek prószy, Czesi z trasy Masters przejeżdzają obok, pytają czy wszystko ok. Odpowiadam, że kolega tylko przysnął na chwile… Ze zrozumieniem kiwają głowami. Niedługo potem doganiamy ich. Wspólnie szukamy punktu w nieczynnym tunelu kolejowym.W pewnym momencie widzimy wydeptaną ścieżkę w okolicę tam gdzie miałbyś ten tunel. Ja ruszam za innymi zespołami, Maciek chce poczekać chwilę i upewnić się, że to właśnie tam. Ja jestem zdania, że powinniśmy iść ze wszystkimi, więc ruszam. Jestem przekonany, że Maciek zaraz do mnie dojdzie…

Gdzieś między 01:00 a 02:00 na Rozdrożu Kowarskim…

– Maciek!!

Cisza. Powtarzam, Maciek!! Znowu brak odzewu. Tak samo jak Maciek mógł iść za mną tak ja mogłem wrócić po niego, nie wiem czemu tego nie zrobiłem… Może to efekt drugiej nocy, zlasowanego umysłu, nie wiem… Fakt faktem zgubiliśmy się! Zejście do tunelu pod kątem jakichś 80% absolutnie nie nadawało się do ponownego wejścia, ba! Samo zejście było cholernie ciężkie. Samotnie przemierzyłem wielgachny tunel i podbiłem 2 pk. Tunel prezentował się niezwykle efektownie.

Próbowałem wspiąć się z powrotem na górę, jednak to było zadanie w stylu mission impossible. Trzeba było wydostać się inaczej. Wyjechałem na jakąś drogę, w jakiejś wiosce. Byłem bez mapy, nie wiedziałem gdzie jestem. Pokręciłem się trochę w tę i wewtę aż wreszcie spotkałem inne drużyny. Mniej więcej zlokalizowałem siebie i ruszyłem na poszukiwania Maćka. Sytuacja była o tyle beznadziejna, że od naszego rozstania minęło już sporo czasu, jakaś godzina. Pomyślałem, że 30 minut to max jakie mógł wytrzymać Maciek nie ruszając się, było przecież dość mroźno. Na dodatek pogoda zdecydowanie się pogorszyła, widoczność spadła do kilku metrów…

Kosmos. Wpadłem chyba w jakąś czarną dziurę. Nijak nie mogłem znaleźć tego miejsca, w którym sie rozdzieliliśmy. Nagle teren zdecydowanie się obniżył i zacząłem zjeżdzać w dół. Robi się cholernie zimno. Próbuje zatrzymać jakiś samochód i zapytać gdzie ja w ogóle jestem?! Zatrzymuję się jakiś bus, pytam gdzie dojadę kierując się w dół, do Kowar pada odpowiedź, a wyżej?, a to bardzo daleko do jakiejś miejscowości… Staram się jeszcze ułożyć jakieś pytanie, ale nie potrafię sklecić nic sensownego, chwilę milczę i żegnam się z tymi ludźmi, którzy gdzieś o 3 nad ranem jechali w bliżej nie określonym celu…

Postanawiam wrócić do góry. Po drodze, po prawej stronie widzę jakieś zabudowania, chyba jakaś fabryka. Według mojego chorego rozumowania to gdzieś tam czeka na mnie Maciek… Przerzucam rower nad płotem i turlam się w dół, po kilkunastu metrach i obejściu jedynego budynku już wiem, że tu Maćka nie znajdę… Wyjście z tego sprawia mi nie lada kłopot, staram się podejść na górę, ale cały czas się ślizgam. Klęcze na śniegu i ostatkami sił podrzucam rower coraz wyżej, co raz padając w śnieg, w końcu udaję się! Jestem z powrotem na asfalcie…

Gdzieś między 05:00 a 06:00 w Kowarach.

Zjeżdzam w dół, do bazy. Czuję, że to koniec, jak mogliśmy w taki sposób pożegnać się z rajdem? Zdejmuje mokre ciuchy, jem zupkę i czekam na Maćka. Gdy po 30 minutach wciąż go nie ma idę do obsługi, dzwonimy na kolejny pk, okazuję się, że mój partner już tam jest… On chcę kontynuować, tyle, że on jest na górze, ja na dole… W pierwszej chwili rezygnuję, mówię mu, sorry stary, ale nie dam rady… Po chwili jednak wstepują we mnie nowe siły, nie czuję się zmęczony, nie chce mi się spać, myślę sobie: „skończmy wreszcie ten pier… rajd!” Jeszcze raz biorę słuchawkę i wypalam: „zaraz tam będę!”. Oczywiście to „zaraz” to nie chwila, moment a bite 4 godziny. Dobrze, że przynajmniej jasno się zrobiło. Najpierw muszę zlokalizować tą drogę, którą wczoraj wjeżdzaliśmy do góry. Nie jest to łatwe, mam jechać na południe… Po kilkuset metrach patrzę na kompas i cos mi nie gra, zawracam w przeciwnym kierunku, po kolejnych kilkusetmetrach sytuacja się powtarza, znowu zawracam. Wreszcie dokonuję trzeciego odwrotu, do trzech razy sztuka. Jadę w dobrym kierunku, nie jest dobrze myslę sobie, skoro nie potrafię nawet określić południa na kompasie… Moja jazda skończyła się z chwilą gdy pojawił się pierwszy podjazd. Podjazd to za dużo powiedziane. Gdy wczoraj podjeżdzałem tu bez problemów to dziś nie miałem sił. Na pewno dużym utrudnieniem był mokry śnieg, moja prędkość jazdy była wolniejsza niż marsz z rowerem. Dlatego wybrałem pchanie, aż pod samą przełęcz Okraj, jakieś 15km… Wbrew pozorom szło mi się nawet przyjemnie. Przy miejscu, w którym się rozdzieliliśmy z Maćkiem spotkałem kilka zespołów dopiero zmierzających na punkt w tunelu. Ja skierowałem się na Okraj. Podejście urozmaicają mi przejeżdzające dosłownie dziesiątki samochodów na holenderskich blachach, na Okraju jest przejście graniczne ale skąd tu tylu Holendrów?! Zaczynam zastanawiać się czy to czasem nie halucynacje, zwłaszcza gdy okoliczne drzewa zamieniają się w perforatory, lampiony i narciarzy… Picie skończyło się już, do jedzenia nie mam już nic. Ale tempo utrzymuję, o dziwo czuję się dobrze. Mozolną wspinaczkę kończę po 9, wreszcie Okraj!

Po 9-tej. Przęłęcz Okraj.

Wspominam nasz ostatni pobyt tutaj, ledwie trochę ponad dobę temu byliśmy tutaj, pełni nadzieji na dobry wynik… Gdy wchodzę do schroniska Maciek sobie smacznie śpi. Nie mamy do siebie pretensji, chyba każdy z nas zdaje sobie sprawę, że po części zawalił sprawę… Po 10 ruszamy na ostatnie kilometry przed metą. Kolejny punkt jest w dobrze znanych nam sztolniach w Kowarach, to nic, że wczoraj szliśmy tędy. Gubimy się i tracimy jakąś godzinę czasu. Spieramy się trochę co do wariantu, którym mamy dojść do sztolni, staram się forsować swoją opcję, jednak to Maciek ma rację. Wydaję mi się, że dobrze się czuję, ale z perspektywy czasu niektóre decyzję świadczą o czym innym…

Czasu do limitu niebezpiecznie ubywa. Ostatni punkt przed metą i zadanie specjalne – most linowy czeka nas już w samym Karpaczu. Pędzimy ile sił w nogach (czyli niezbyt szybko) co rusz pytając się ludzi o Krucze Skały gdzie mieści się pk. O 13 według rozpiski punkt jest zamykany, mamy 5 minut, po chyba 10-tym z kolei pytaniu „Gdzie są Krucze Skały?” wreszcie dojeżdzamy na miejsce. Tu okazuję się, że pk zamykany jest dopiero o 13:30. Nieśpiesznie wykonujemy więc zadanie i zmierzamy do mety! Mimo, że przed startem mierzyliśmy o wiele wyżej radość na mecie jest ogromna, po prawie 40-stu godzinach walki na trasie udało nam się, ukończylismy trasę speed Bergson Winter Challenge!

Epilog. 11 luty 2008.

Przede wszystkim to była kapitalna przygoda! Bardzo miło wspominam te wszystkie trudności, które przyszło mi wspólnie pokonać z Maćkiem Surowcem. Być może końcowy wynik był dla nas małym rozczarowaniem, bo przecież liczyliśmy na dużo więcej, ale to fantastyczne uczucie ulgi na mecie, gdy wreszcie po tylu godzinach i TAKICH przygodach udało nam się ukończyć te przeklęte zawody jest po prostu bezcenne!

PS. Zdjęcia wykorzystane w relacji pobrałem z oficjalnej strony zawodów – www.adventurerace.pl oraz portalu napieraj.pl


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



18 Responses to BWC 2006: Relacja

  1. TomekK mówi:

    Czytałem już dawno relacje Maćka z Waszego startu. Mogę tylko powiedzieć „respect”:) Naprawdę podziwiam wolę walki i psyche. Tym bardziej, że sam startowałem w tej edycji i wycofałem się, bo zawody nie poszły po mojej myśli. Myślałem, że powalczymy o miejsca po „sukcesie” z TNFAT a tu się okazało, że jestem poprostu słaby:/ do tej pory nie mogę sobie wydarować tej rezygnacji.pozdro

  2. Kuerti mówi:

    Być może to będzie zbyt daleko idące przypuszczenie, ale wydaje mi się, że podobnie jak ja padłeś ofiarą zbyt wielkiej ambicji, która nie ma pokrycia w umiejętnościach i kondycji.

    Dopóki moim podstawowym celem było tylko ukończenie zawodów, to okazywało się, że jestem w stanie wykrzesać z siebie wielkie pokłady mocy, patrz choćby powyższa relacja. Schody zaczęły się wtedy kiedy stwierdziłem, że czas zacząć walczyć o miejsca. Ambicje były spore, a moc nie zawsze była w stanie im sprostać.

    Dla mnie osobiście dużo łatwiej jest sięgnąć do głęboko ukrytych rezerw jeśli cel jest prosty – ukończenie niż podołać z okropnym rozczarowaniem, które spotyka mnie jeśli coś idzie nie tak jak sobie to założyłem.

    Naprawdę nie jest łatwo płynnie zmienić swoje oczekiwania z miejsca powiedzmy na podium do chęci tylko ukończenia rajdu.

    Wiem, że powinno się zaciskać zęby i zapier… do przodu, ale to tylko tak łatwo się mówi 😉 . Albo.. Albo realistycznie obierać sobie cele, co w przypadku kolejnego startu w BWC chciałbym uczynić.

  3. jasiekpol mówi:

    Słyszałem waszą historię w trakcie rajdu z Maćkiem (także nie ukończonego – przez moje zatrucie) i nie mogłem uwierzyć w jaki sposób można się tak rozstać. Nadal nie mogę 😉

  4. Kuerti mówi:

    Wiesz sam, że podczas zawodów nie zawsze myśli się racjonalnie. Trafiliśmy chyba na taki właśnie moment „przyćmienia”, no i skończyło się tak jak się skończyło. Obaj daliśmy ciała.

  5. jasiekpol mówi:

    Zapowiedz relację 😉

  6. Kuerti mówi:

    Chcesz? Masz! 🙂 .

  7. sebas mówi:

    monstrualna sprawa, fajna rela i oby podobna byla z bwc2008 😉

    ciekawa porada przed BWC (tutaj odnosnie mtb 24hrs, ale chyba dosc trafna ogolnie):

    Ron Dossenbach – artykul „12’s and 24’s” in UltraCycling „:

    „The important thing is to determine the highest intensity that can be endured for the duration. Stick to this, even at the start, even when this level will seem too easy. This is the alpha and the omega of race strategy. In mass starts, consider taking a position toward the back of the pack to avoid the temptation of giving chase to sprinters early on. You’ve worked really hard to determine your best pace – refuse to be taken out of your game”.

  8. Kuerti mówi:

    Można by to chyba przetłumaczyć mnie więcej tak „napieraj na tyle ile jesteś w stanie, ale nic ponadto”. Staram się realizować tą „filozofię”, ale w rajdach mamy dodatkowy problem jakim jest nieliniowa trasa.

    Powiedzmy na takim 24h mtb ustalisz sobie, że jedziesz od początku 20km/h i tego się trzymasz. Po kilkudziesięciu pętlach znasz już trasę na pamięć.

    W rajdach gdzie tyle rzeczy wpływa na prędkość naprawdę trudno ustalić średnią intensywność, trzeba naprawdę dobrze znać swój organizm i na podstawie znaków jakie daje regulować tempo. Na Harpie niestety mi się to nie udało… Zobaczymy co z tego wyjdzie na BWC…

  9. AdamB mówi:

    Kuerti,

    wydaje mi się, że bardziej niż dosłownie o szybkość chodzi w tej wypowiedzi o tętno, które oczywiście wiąże się z szybkością, ale jest „obiektywne”.
    Inna kwestia, że trzeba makabrycznie dużo złoić w życiu, żeby znać możliwości organizmu.
    Zazdroszczę tym, którzy to w pełni potrafią.

  10. Kuerti mówi:

    Adam,

    Rzeczywiście bardziej pasuje tu tętno.

    Ale tak z własnego doświadczenia.. W sobotę zrobiłem 23km, średnia HR 149 (75% HR MAX), prędkość ok. 5:40min/km. Na zawodach, z plecakiem, w trudnym terenie, w nocy, w życiu bym nie powtórzył takiego przebiegu. Przy tej samej prędkości tętno wzrosłoby do ok. 165-170. Dlaczego? Pewnie jestem za mało wytrenowany.

    Dlatego też ja osobiście tętna bym nie pilnował na zawodach, raczej subiektywnego odczucia „balansowania na cienkie czerwonej linii”. Nawet jeśli napieram na tętnie 170 ale kontroluje się i czuję, że nie przeginam, że mięśnie są ok, że się nie zarzynam to mogę ciągnąć dalej. Jeśli natomiast czuję, że jest za mocno to automatycznie odpuszczam (a przynajmniej takie jest założenie).

    Takie są moje doświadczenia, może dla bardziej doświadczonych zawodników tętno będzie ważniejsze, ale dla mnie liczy się przede wszystkim owo „uczucie”. Grunt tylko się kontrolować.

    No a Wy jak kontrolujecie intensywność na zawodach? Napieracie z pulsometrem? A Ty Adam?

  11. AdamB mówi:

    Qwerty,

    jeśli chodzi o zawody, to mam bardzo nikłe doświadczenia, bo tylko WW’06. Za to uważam je za bardzo udany debiut. 😀 Tak więc w kategorii rajdów nie mam nic mądrego do powiedzenia. Natomiast jeżdżę na rowerze, chodzę po górach i faktycznie kiedy jest „coś konkretnego” do złojenia, to ta „cienka czerwona linia” się znacznie przesuwa w stosunku do takiego codziennego, treningowego rowerowania po pobliskich lasach. W moim przypadku jest to ze 150-165 HR; do 165-175 HR. Powyżej tylko na podjazdach, podbiegach, podejściach, bo inaczej się kończę. 😀
    Zazwyczaj dopóki coś/ktoś mnie nie zmusi/zmotywuje do większego tempa, to nie wpadłbym na to, że mnie na owo jeszcze stać. 😀 Kiedyś zimą w beskidach był to odjeżdżający pks z Wisły, innym razem po prostu wzajemne napędzanie się w ramach grupy. (bo przecież nie będe słabszy od innych 😀 )
    Ja mam niestety tendencje do zaniżania tempa, w sensie asekuranctwa. Na szczęście bardzo często sytuacja sprzyja wykazaniu się przed samym sobą. Ot, choćby wczoraj- telegraf w nogach już działał, ale pociąg do domu okazał się silniejszym bodźcem i zbiegliśmy z Szyndzielni z 20 kg plecakami w 25 minut, kiedy drogowskaz mówił o 1h25min. Nie ma to jak grupowa motywacja. 😀
    Ciekaw jestem jak ustalają tempo ludzie, którzy wiedzą, że czekają ich 3,4,5 dni napierania, i to praktycznie bez snu. Jak dla mnie- abstrakcja.
    Pozdrawiam,
    pozostający w podziwie dla czołowych zawodników AR,
    Adam.

    PS 4 lata temu miałem ogromną przyjemność mieć za nauczyciela wspinaczki Irka Walugę-ówczesnego Mistrza Polski AR. Gdybym wiedział, że zacznę przygodę z rajdami, to zasypałbym go pytaniami o rady wtedy. 😛

  12. Kuerti mówi:

    No właśnie, czym innym jest sięgnięcie po rezerwy, chwilowy zryw nawet po długotrwałym wysiłku a co innego to utrzymywanie jak najwyższej możliwej intensywności przez stały okres czasu (np. przez 40-50h!). Jak to określić?

    Z tymi zrywami to jest tak jak mówisz, samemu ciężko się zmobilizować ale jeśli jakiś bodziec zewnętrzny wchodzi w grę nagle okazuje się, że można wykrzesać z siebie nieznane pokłady mocy. Miałem tak kilka razy.

    Pewnie warto trenować (ale jak?) jedno i drugie.

    PS. Sporo nauczycieli przewija się przez ARowy światek, choćby „żywa legenda” (pozdro Radek 😉 ) Harpagana Radek Literski to właśnie nauczyciel.

  13. AdamB mówi:

    Mam pytanie-
    czy stosujecie (a jeśli tak, to jakie i jak oceniacie skuteczność) odżywki, suplementy diety, coś na stawy, maści?

  14. sebas mówi:

    racja lezy gdzies po srodku. tetno jest pewnym wyznacznikiem, ale trzeba tez sluchac miesni / organizmu. w kazdym razie na ultra dystansie nie mozna zaczac na tetnie 185, jesli jest sie wytrenowanym na 170 😉

    a tak w ogole co Kuerti planujesz szamac na BWC? jakies energetyki (nutrend, maxim…)?

  15. Kuerti mówi:

    Sebas, pewnie, że to wszystko jest ze sobą powiązane, ale ja przede wszystki zwracam uwagę na odczucia (choć te mogą być mylące! Tu zgoda).

    A co do „prochów” różnej maści. Biorę codziennie BodyMaxa, zestaw witamin z żeńszeniem. Nie potrafię określić czy to pomaga czy nie, po prostu wolę uzupełniać braki witaminowe.

    Czaasem jakiś magnez. Ostatnio przed długim wybieganiem wypiłem szklankę wody z witaminkami (te zwyczajne Krugery), „tipsa” dostałem od Jaśka i chyba to się sprawdza. Znacznie lepiej czułem się podczas biegu. A wiadomo, że na długich wybieganiach organizm wypłukuje się do cna 🙂 .

    Na BWC pewnie będę jechał na zwyczajnych batonach. Nie mam kasy na energetyczne specyfiki.

    PS. Sebas będziesz nosisz diabelne znamie! Twój komentarz był 666 w historii PK4 😉 .

  16. sebas mówi:

    sporo tych komentow. a moje szczesliwe numerki to 666, 69, 1410 😉

  17. sebas mówi:

    tym razem cytat apropos jedzenia: „On the bike we recommend eating a minimum of 300 Calories every hour, primarily from carbohydrate” czyli 24h x 300 = 7200kcal /doba wysilku

    fajne teksty dt odzywiania, idealnie przed BWC 😉
    http://www.ultracycling.com/nutrition/nutrition.html

  18. Kuerti mówi:

    Ja zwykle zjadam „jednostkę” (baton, owoc itp.) na 1h-1,5h. Czyli jakieś 250 kalorii, trochę mało bo zawsze po kilkunastu godzinach jestem na strasznym głodzie 🙂 .

    Teraz na BWC chcę wziąć więcej żarcia, no i coś na „zapchanie”, jakieś kanapki itp.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA