„Transcarpatia inaczej”
Kuerti: Nie ingerowałem w tekst (ewentualnie drobne poprawki), nie poprawiałem również błędów. Tak czy inaczej, miłej lektury!
TRANSCARPATIA INACZEJ
368 km rowerem
2 dni trekingu wysokogórskiego
16 zadań specjalnych
odcinki specjalne
Zainspirowany m.in. eskapadą Kuertiego w Fogarasze, postanowiłem wybrać się do Rumunii. Rowerem. Z namiotami i sprzętem. I z ekipą, nazwijmy to, Masters plus.
Dlaczego Rumunia, gdzie ścieżek rowerowych nie uświadczysz, Cyganie żebrzą, a w pociągach nie wolno przewozić rowerów? Dlaczego nie wypielęgnowane, równe jak stół trasy rowerowe Austrii czy Niemiec? No cóż, widocznie miał to być rajd ekstremalny. I był. Sam dojazd pociągiem z Warszawy do Baia Mare, z rowerami i całym tym sprzętem, to wyzwanie.
Team: 3 mężczyzn (rocznik 1969, 1993, 1999), 1 kobieta + dodatkowo element spowalniający (rocznik 2003).
Wyposażenie: rowery klasy średniej niższej: Kellys Quartz, Kellys Scarpe, Merida Sub 20, młodzieżowy Kross 24”, dziecięcy 20”, hol sztywny Trailgator, namiot 2-os. MTB Ferrino, namiot 3-os. Quechua Ultralight Pro, karimaty, śpiwory, sprzęt biwakowy, 5 kompletów sakw (w tym 2 sakwoplecaki Duo).
Plan był taki, żeby z Baia Mare przejechać do Sigishoary, czyli z Maramureszu do Siedmiogrodu, zaliczając po drodze Bukowinę, gdzie chcieliśmy przez 2 dni odpocząć od rowerów w tzw. Alpach Rodniańskich (będących oczywiście, jak sama nazwa wskazuje, częścią Karpat). Mieliśmy robić średnio po 60 km dziennie.
Życie brutalnie zweryfikowało ten plan. Przewyższenia okazały się zdecydowanie za wysokie jak na ilość sprzętu, który wieźliśmy ze sobą. Praktycznie codziennie musieliśmy wjechać na jakąś przełęcz ponad 1000 m n.p.m. Robiliśmy więc jedynie 35-50 km i dotarliśmy tylko do polskich wiosek i malowanych monastyrów na Bukowinie.
Spaliśmy zarówno pod namiotami, na dziko, obawiając się trochę niedźwiedzi (niedawno jeden zaatakował faceta w parku miejskim w Braszowie…), jak i w wypasionym hotelu z basenem, ale najczęściej w małych kwaterach i pensjonatach agroturystycznych.
Maramuresz to wioski z rzeźbionymi, drewnianymi bramami i cerkiewkami, przy których stoją imponujące, oczywiście też drewniane wieże (ta w Surdesti, którą oglądaliśmy jako pierwszą, to istny drapacz chmur w tej kategorii: 54m). Podobno zbudowana bez użycia metalowych gwoździ.
Do tego snopki siana na górach i pagórkach, owieczki i psy pasterskie (bez kija nie podchodź), więcej furmanek niż samochodów, przyjaźni, często tradycyjnie ubrani ludzie. Niestety, także wszechobecne śmieci. Rzeka Iza, po której tyle sobie obiecywaliśmy, to istny ściek – wzdłuż brzegów ciągną się kilometrami sterty szmat, butelek, opakowań, wszystkiego.
W każdej wiosce jest sklep skrzyżowany z barem, gdzie za grosze można dostać doskonałą kawę z ekspresu. I oczywiście palinkę na szklanki. Wodę mineralną – już nie zawsze. Za to nawet w najbardziej zapadłej dziurze sprzedają sok Kubuś (który tutaj, nie wiedzieć czemu, nazywa się Tedi). A w knajpach do wszystkiego, z flakami włącznie, dają śmietanę.
Rower ma tę przewagę nad samochodem, że umożliwia bliski kontakt z ludźmi. Wszędzie wzbudzamy zainteresowanie, każdy chce pogadać. Niestety, zwykle tylko po rumuńsku…
Przedostanie się na Bukowinę wymagało od nas pokonania przełęczy Przysłup (1416 m n.p.m.). Robimy to na raty – najpierw nocujemy w tzw. kompleksie turystycznym Borsa, skąd wyciągiem krzesełkowym wjeżdżamy w masyw Alp Rodniańskich. Z Borsy można zdobyć najwyższy szczyt tego masywu, Petrosul (2303 m n.p.m.), ale z dzieciakami ograniczamy się do wyprawy nad jezioro Izvoru Bistritei i wodospad Cailor. Do wysokości 2000 m n.p.m. ciągle prowadzi się tu intensywną gospodarkę pasterską – owce i krowy są wszędobylskie, a jedna z nich koniecznie chce nam wyżreć ciasteczka z plecaka.
Okazuje się, że jeden z członków naszego teamu ma niedyspozycję żołądkową, więc następnego dnia ekspediuję ich samochodem na przełęcz, a sam wjeżdżam „na lekko”. Droga jest fantastyczna. Serpentyny, piękne widoki na góry. Instalujemy się w schronisku i po południu atakujemy jeszcze Góry Marmaroskie. Takie bardziej bieszczadzkie w typie, ale z fantastycznymi widokami na Góry Rodniańskie.
Wjazd na przełęcz taką jak Przysłup ma tę zaletę, że potem jest ponad 20 km(!) zjazdu. I Bukowina. Malowane monastyry, polskie wioski z góralami i górnikami sprowadzonymi z Bochni do wydobywania soli (to tam właśnie niejaki Eljasz Wiśniewski uczy mnie, jak się pije piwo z solą). I oczywiście góry. Jest jakby trochę czyściej i porządniej. Jednak poza tym początkowym zjazdem jedzie się ciężko, bo płaskiego odcinka tu nie uświadczysz. Jedziemy głównie asfaltami, ale przebijamy się też na skróty leśnymi drogami szutrowo-kamienistymi. Często wymaga to pchania roweru pod górę. Zajadamy się owczym serem prosto z bacówki, zwanym cas.
Odcinek specjalny czekał na nas w okolicach Suczewicy. Wykąpani w basenie i najedzeni pod sufit na szwedzkim bufecie planowaliśmy przejechać leśną drogą do polskiej wioski Poiana Mikului, pokonując po drodze przełęcz 1125m. Na początku jakoś idzie, ale wkrótce drogę blokuje ogromne zwałowisko z mnóstwem zwalonych drzew. Dalej droga wygląda OK, więc przeprawiamy się z rowerami korytem strumienia. Nie jest to łatwe, ale to jedyna możliwość. Jedziemy niecały kilometr i droga…po prostu się kończy. Niedawne powodzie zamieniły ją w wąwóz pełen głazów i konarów. Niestety, musimy się wycofać, co oznacza ponowne forsowanie strumienia, potem powrót do Suczewicy i kilkanaście kilometrów objazdu asfaltami. Pół dnia w plecy, ale cóż – to nie ścieżka rowerowa wzdłuż Dunaju…
Ostatniego dnia jazdy, na deser, łapie nas ulewa. Chmury krążą od rana, ale dopiero po południu nagle spada ściana deszczu. Momentalnie leje jak z cebra. Przeczekujemy ją… u krasnoludków. Właściciel tego interesu – sam wyglądający jak Koszałek-Opałek – użycza nam swego domku, żeby dzieciaki mogły się przebrać i ogrzać. Są zachwycone! Mi też zresztą się podoba, bo na ścianie kalendarz z…hmm… Śnieżką?
Po czym z Gura Humuruloi jedziemy 11 godzin do Sigishoary, pięknego średniowiecznego miasteczka z fajną wieżą zegarową i zadaszonymi drewnianymi schodami na wzgórze. Tam podobno urodził się niejaki Drakula (inna sprawa, że musiałby żyć tysiąc lat, żeby odwiedzić te wszystkie miejsca w Rumunii, gdzie podobno bywał…). Jazda zwykłym rumuńskim pociągiem, w nocy i bez kuszetek, to też ekstremalne przeżycie.
I to miał być już koniec, ale na dworcu Szolnok pod Budapesztem ktoś podobno podłożył bombę. Staliśmy 3 godziny w polu, a w tym czasie nasz pociąg z łóżeczkami spokojnie odjeżdża z Budapesztu. Cóż, czeka nas noc w tym wspaniałym mieście, bo najbliższy pociąg o 5:30 rano, w dodatku z przesiadką.
Co zwiększa do 16 liczbę zadań specjalnych, które polegają na załadunku lub wyładunku z pociągu 5 rowerów, 9 sakw i innych pakunków oraz 3 dzieci. Limit czasu: najwyżej 2 minuty. Za szesnastym razem funkcjonowaliśmy już nie gorzej niż team Ferrari na pit-stopie. Zeszliśmy grubo poniżej 1 minuty. Ale wcześniej na jednym z zapadłych rumuńskich dworców Wojtek o mało nie został z jakimś rowerem…
Rumunię gorąco polecam wszystkim miłośnikom gór i przygód. Tylko jedźcie tam, póki nie zbudują dróg, ścieżek rowerowych i nie zabronią rozbijania się na dziko. Za kilka-kilkanaście lat będzie tam zupełnie inaczej. Nie polecam natomiast pedantom i tym, którzy lubią uporządkowane życie – dla nich Austria będzie zdecydowanie lepszym wyborem.
Ceny
1 RON = 0,93 PLN [Stan na: 17.09.2008]
Noclegi – średnio 80 RON/pokój
Kawa – 1-1,50 RON
Piwo – 1,20-3 RON
Cola – 3-4 RON
Zupa – 6-10 RON
II danie – 8-20 RON
Tips & Trick
Hol sztywny
Jak przejechać z 5-letnim dzieckiem rumuńskie Karpaty? Na foteliku – za ciężko; poza tym umrze z nudów. Na przyczepkę już trochę za duże, poza tym też ciężko. Dlatego zdecydowałem się na sztywny hol (www.trail-gator.com). Dzieciak siedzi na swoim rowerku, pedałuje kiedy chce, więc się nie nudzi. Sprawdziło się.
Hol elastyczny
Też mieliśmy takowy, wg patentu z napieraja. Doskonale sprawdzał się przy suszeniu bielizny. Takie dyndające za rowerem majtki wyglądają bardzo malowniczo.
Rower w pociągu
W rumuńskich pociągach nie ma specjalnego miejsca na rowery i teoretycznie nie można ich przewozić. Przewoziliśmy je więc rozkręcone i zapakowane w pokrowce własnej roboty. Sprawdziło się. Wadą była konieczność wożenia potem pokrowców, ale przydawały się np. do podścielenia.
Krowi łańcuch
Zakupiony na miejscu używaliśmy do zabezpieczania rowerów na noc. Trochę ciężki, ale sprawdził się w swojej roli znakomicie.
Srebrna taśma
Zapewnia stabilne mocowanie pękniętego bagażnika, wytrzymując pełne obciążenie. Nawet pękniętego w trzech miejscach.
Zdjęcia: http://picasaweb.google.com/KPrzylucki/Rumunia2008#
Autor: Krzysztof Przyłucki
Zobacz również pracę Kuby Panka pt. „Wakacje czyli najlepsza lekcja życia” .