Kuertiego przypadki no image

Opublikowany 24 grudnia 2008 | autor Grzegorz Łuczko

7

Maroko 2008 cz.3

No to święta idą, rozbudowanych życzeń nie będzie – na te przyjdzie czas przed nowym rokiem, teraz tylko chciałbym życzyć Wam spokojnego czasu i mocy prezentów pod choinką. No dobra, przyznaje się – nie potrafię składać życzeń! Pod peka-czwórkową choinką nadal czekają prezenty konkursowe – pamiętajcie o nadsyłaniu swoich zdjęć! Pomyślałem, że udostępnie wszystkie nadesłane prace do powszechnego wglądu – oczywiście wyboru zwycięzców dokona niezależna komisja. Zbiór fotek obejrzeć można tutaj. Poniżej trzecia część relacji z Maroka, po marudzeniach wreszcie nieco optymizmu, ale tylko nieco 😉 . A po świętach przyjdzie czas na drugą odsłonę „Krótkiej lekcji nawigowania”, tym razem pod lupę weźmiemy Nocną Masakrę, ponadto ze swoich sukcesów w PMnO spowiadać się będą panowie ze Świętoszów Stars, podsumujemy Eksperyment Żywieniowy i… no dobra, nie ma co za dużo zdradzać 😉 . Trzymajcie się! Tylko nie objadać się za mocno! Po świętach sprawdzamy wagi! Ja dziś rano ważyłem 72kg, za 3 dni ma być tyle samo! A teraz Maroko…

Zobacz część pierwszą i drugą

W ramach wstępu, Kuerti był mocno rozczarowany tułaczką po miastach, był więc wziął i uciekł na południe. A tam cuda i dziwy… [Korektor aka Alter Ego K.]

A więc byłem na swój sposób wolny. Wolny od oczekiwań, które wcale nie należały do mnie. No bo czy jest tak, że muszę być kimś wyjątkowym? OK, wyjazd do Maroka to powiedzmy sobie nic wielkiego. Każdy może kupić sobie bilet na samolot i po prostu wyjść z domu, wsiąść w samolot i polecieć w cholerę. Przepraszam, do Maroka. Inaczej, do czego zmierzam? Byłem zakładnikiem dwóch sprzecznych myśli. Z jednej więził mnie jakiś pieprzony psychopata zapatrzony w przewodnik i podniecający się na myśl o kolejnych cudownych medresach, meczetach czy medynach, które zobaczy, i którymi będzie mógł się zachwycić. Bo medresa Bu Inania wielka jest i basta! A kij z nią! Może i jest, ale ja tego nie kupuje. Drugi psychol to pragnienie bycia kimś, kimś wyjątkowym, jakimś pieprzonym superhirołem. Taras w hotelu w Meknes był kapitalny, był olbrzymi, mogłem urządzac sobie po nim rundki, obserwowałem na ulicę i zbierałem myśli.

Kim ty k… jesteś Kuerti?!

Spacerując po betonowej posadzce rozmyślałem o wielkich podróżnikach. A Pałkiewicz to, a Glowacz to i tamto. Wiecie, z jednej strony ta turystyka do bólu standardowa – zobacz, sfotografuj i podniecaj się tym co widziałeś, sam albo dla potrzeby lansu. Nie wiem, może to rzeczywiście jest takie super, ja się nie znam. Mi też się czasem podobało, żeby nie było. No i wreszcie z drugiej ta potrzeba bycia kimś. Co to jest takie Maroko? Przecież tu wszyscy byli, a jak nie byli to przyjadą z następnym last minute! Coś szeptało, jedź tam gdzie jeszcze nikogo nie było, albo zrób coś czego nikt inny nie zrobił! No, ale zaraz, myślałem sobie, to mam być takim marnym naśladowcą Pałkiewicza czy innego obieżyświata? Robić coś tylko po to, żeby być KIMŚ? Tego też nie kupiłem. Wpakowałem się rano do autobusu w kierunku Mideltu i pomyślałem, że może gdzieś tam na południu znajdę swoją drogę.

Krajobraz zaczął się zmieniać. Nie od razu, ale po kilku godzinach jazdy od Fezu trafiliśmy na jakiś płaskowyż, okolica wyglądała raczej na wymarłą i nieprzyjazną. W oddali lśniły szczyty Atlasu, chyba Średniego. Midelt to mała osada górnicza, sporo miejscowych pracuje w przeróżnych kopalniach, Mohammed również. Zmierzałem właśnie do hotelu, gdy podszedł do mnie i się przywitał. Kazał wołać na siebie Mohaa – idę o zakład, że to zdrobniała forma imienia Mohammed! Czy oni wszyscy w Maroku mają na imię Mohammed?! Wyglądało na to, że naprawdę nic ode mnie nie chce! Rozmawialiśmy już dłuższą chwilę gdy nagle podszedł jego znajomy. Przywitał się z nami, mi również uścisnął dłoń i zaczął rozmawiać z Mohą. Po chwili zaczęli się szarpać, patrzę zdezorientowany a Mohaa w nogi! Wyrwał się znajomemu i uciekł wzdłuż ulicy. No to ładnie, pomyślałem, a miałem go za sympatycznego gościa… Ja również szybko odszedłem.

Chętka na góry i co z niej wyszło

Postanowiłem uważać, kto wie czego taki Mohammed mógł chcieć ode mnie? Dostałem się do hotelu i pierwszy raz wybrałem nocleg na tarasie. Szkoda było mi kasy na droższe pokoje, a poza tym z samej góry miałem widok na całe miasto, meczet stał jakieś kilkadziesiąt metrów od hotelu, rano miałem więc zapewnioną pobudkę. Zostawiłem graty na miejscu, zabrałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyłem w góry! Co prawda nie miałem ni mapy ni żadnego pomysłu jak się tam dostać, ale w sumie to nie wydawało się problemem – oprócz jednej strony wszędzie było płasko, musiałem więc się jakoś dostać w ich pobliże. Co prawda atak na jakiś 3 tysięcznik raczej nie wchodził w grę, ale chciałem po prostu znaleźć się w górach.

Midelt opuszczałem wraz z grupą dzieciaków, wracającą do domów ze szkoły. Szliśmy tak całą ferajną przez wioski za Mideltem, znaleźć się samemu w takim miejscu otoczonym przez kilkunastu podrostków – bezcenne! To jest jedna z zalet samotnej wędrówki. Całe to doświadczenie spada na Ciebie i tylko Ciebie, stoisz pod wodospadem i nie masz się gdzie ukryć. OK, możesz zamknąć się w pokoju, patrzeć na świat z okien autobusu, ale przyjdzie taka chwila, że opuścisz swoją ciepłą pozycję i wpadniesz w rzeczywistość. A tam nie ma zmiłuj, radź sobie sam. Nie ma nikogo kto na kogo mógłbyś zwalić odpowiedzialność. I to było absolutnie cudowne.

Powtarzasz się kolego, wiesz? [Wiem – dop. Kuerti]

Zdaję sobie sprawę, że zaczynam się powtarzać. Obrazy są może i inne, ale tak naprawdę wszystko dzieje się w środku mnie samego. Mijam kolejne miejsca, widzę kolejne cuda, ale tak naprawdę wszystko zostaje po staremu. Przywoże ze sobą swoje JA, stare dobre JA, które lepiłem przez tyle lat i fakt, że jestem kilka tysięcy od miejsca zamieszkania tak naprawdę nie wiele zmienia. Dalej jestem tym kim byłem. Znów piszę o samotności, o niedopasowaniu, o strachu… Ale inaczej. Coś się jednak zmienia, nie ja sam, ale moje spojrzenie na świat. Strach nie jest tym strachem z przed kilku lat, miesięcy. Samotność nie jest tą samą pierwszą samotnością drogi z przed kilku lat, tak straszną i tak przerażającą. Nabiera kształtów, barw i odcieni. Smakuje te stany i czekam z niecierpliwością jak wyglądać będą następnym razem…

Tymczasem jednak zmierzałem w stronę gór. Na niebie ani jednej chmurki, oblany potem maszerowałem wśród marokańskiej prowincji. Mijałem wioski spalone słońcem i takie zupełnie bez wyrazu. Marazm. To słowo same cisnęło się na usta. Minąłem kobiety, które nad rzeką prały swoją garderobą i po kilkunastu minutach marszu wzdłuż ohydnej brązowej breji zwanej rzeką zatrzymałem się nad urwiskiem. Mostu nie było, a droga owszem była, ale po drugiej stronie. Nic to, pomyślałem, żegnam was góry kochane, dziś niestety nie dane będzie mi się z Wami przywitać. Wróciłem tą samą drogą, którą przyszedłem. Tuż pod samym Mideltem wpadłem w inna bajkę. Z dwóch kierunków nadjeżdzało ku sobie dwóch starców, obaj na osiołkach z chustami zakrywającymi głowy. W pewnym momencie zatrzymali się i urządzili sobie pogaduszkę. Słońce nadal prażyło. Minąłem ich zafascynowany i kilkukrotnie odwracałem głowę, nie mogąc przestać ich obserwować, widok ów był po prostu magiczny. Jedna z takich chwil, które się po prostu wydarzają…

„Write your reasonable price, for you, me and my family”. Mohammed z Maroka.

Już w mieście zaczepił mnie Mohammed. Bynajmniej nie ten, który lubi szybko biegać, inny Mohammed. Młody Berber. Gadka szmatka i za chwilę idę za nim, do jego domu. Midelt wydawał mi się mało turystyczny, stąd pomyślałem, że i ludzie może okażą się po prostu otwarci i życzliwi bez żadnych podtekstów. Myliłem się… Trafiliśmy do sklepu z dywanami! Według zapewnień właściciela nie musiałem niczego kupować, po prostu miałem się rozejrzeć, niestety rozglądanie się w sklepie pełnym różnorakich wyrobów w towarzystwie sprzedawcy było nieco kłopotliwe. W dodatku gdy ktoś postawił już dzbanek z herbatą i rozlał ją do szklanek, co na pewno mogłoby się znaleźć w jakiejś książce na temat wywierania wpływu na ludzi jako doskonały przykład nie do końca uczciwych praktyk. Pomyślałem, że jestem w gnieździe pająka, trafiłem na jedną z jego niewidzialnych nici rozsnutych na mieście. Obym tylko nie skończył jak biedna mucha zjedzona przez właściela gniazdka! Niechętnie zacząłem kręcić się po sklepie. Dywany nie interesowały mnie nic a nic, a podążający za mną krok w krok sprzedawca tylko irytował.

W pewnym momencie pokazał mi chustę berberyjską, wydała mi się nawet interesująca. Starałem się nie dać po sobie znać, ale cwany lis mnie wyczuł. Od razu przeszliśmy do negocjacji. Zaprosił mnie do stolika, usiedliśmy przy herbacie i rozpoczeliśmy ciężkie targi. Cena na wejście po prostu zwala z nóg! Berber chciał grubo ponad 100 złotych za kawałek szmaty, nieładnie mówiąc! Z niedowierzaniem gapiłem się w świstek papieru, na którym nabazgrał swoją cenę. W zasadzie nie chciałem kupować tej chusty, czasem jednak trudno stawić czoła okolicznościom. Jaka jest więc Twoja cena? Pyta się Berber. Myślę co by tu mu powiedzieć, głupio mi rzucać kwotę znacznie mniejszą, ale przecież na tym to polega ich cały trik. Zaproponować na wejście tak wysoką kwotę, że nawet jeśli obniżymy ją o jedną trzecią to on i tak zarobi swoje, a my zaczniemy się zastanawiać czy aby przypadkiem nie podyktowaliśmy za niskiej sumy… Wziąłem dłupopis do ręki i niepewnie postawiłem 30 dirhamów (10 razy mniej) przy znaku zapytania. Przeszła mi ochota na chustę i nie miałem zamiaru dłużej siedzieć w tym miejscu. Cena chyba nie była satysfakcjonująca, bo wyszedłem ze sklepu chwilę później. Uff, udało mi się uwolnić z pajęczych sideł! Noc na tarasie była wyjątkowo chłodna jak na wyobrażenia o gorącym Maroku. W listopadzie wieczorami bywało naprawdę chłodno.

Islam. Krótka refleksja

Rano wsiadłem w autobus z zamiarem dostania się w okolice pustyni, jeśli nie dziś, to następnego dnia. Ar-Raszidija. Autobus zatrzymuje się na dworcu, do środka ładuje się stado miejscowych. Ci ze środka nie mają jak wyjść, robi się zator, ale nikomu to nie przeszkadza. Tu po prostu tak jest. Szybko przestaje się dziwić, tak samo jak kobietom przyobranym w czarne stroje, którym widać tylko oczy… Co kraj to obyczaj, akceptuje to, zastanawiało mnie tylko co taka matka powie swojemu dziecku, gdy ono zapyta się dlaczego mamusia musi zakrywać twarz… Nigdy nie „czułem” religii, jakichkolwiek. Tym bardziej islamu. Nagle dopada mnie kryzys (może to przez tą negację religii? Kelner w Midelcie powiedział, że bez religii człowiek jest nieszczęśliwy, nie chciałem się spierać…). Siedzę na samiusieńkim końcu, nie dość, że kurz przybiera wręcz postać stałą i zapycha cały nos – ledwo oddycham, to jeszcze w środku sami miejscowi.

A moim zdaniem ten cały islam jest miejscami po prostu głupi. [Tajemniczy głos zza monitora] – Ciiii!! Jeszcze mi pod bloga bombę jaką podłożą! [Kuerti]

Wtłoczony w samiuśki koniec zastanawiam się co dalej. Plan był taki, żeby zatrzymać się gajach palmowych zaraz za Ar-Raszidiją. Mijamy jednak po drodze te cholerne gaje i na myśl o tym, że miałbym się tam zatrzymać tylko ściska mnie w żołądku. Nie wiem co robić. Kolejny punkt w planie to pustynia w Merzoudze, ale tu też jest problem, bo nie wiem jak się tam dostać. W przewodniku brakuje konkretnych informacji, niech go szlag! A mnie coraz bardziej zjada stres. Ciekawe czy mu smakuje, mam nadzieje, że nie! Siedzę jak struty i zastanawiam się co dalej. W końcu podejmuję decyzję, pierdziele jakieś tam gaje i jadę na pustynie! Będzie co ma być…

Mięknę i bluzgać poczynam

Luz! Luz! Kurwa! Co się tak przejmujesz, śpieszy ci się gdzieś, nosz kurwa mać! Nie wiem. Niby się nie śpieszy, niby mógłbym wysiąść w każdej chwili gdzieś na tym pustkowiu i rozbić się na 2 dni i po prostu leżeć bykiem nic nie robiąc przez ten czas. W końcu jestem sam sobie panem! Ale takie myślenie nie pomaga, pojawia się stres, jakieś niepotrzebne napięcie, a luzu jak nie było tak nie ma. Aaa!! Szaleństwo. Może to kwestia doświadczenia, obycia w drodze, nie wiem. Wiem, że wtedy w tym autobusie do Rissani czułem się fatalnie. Wysiadłem na skraju pustyni i nie miałem zupełnie pojęcia co dalej. Do tej pory zawsze prowadził mnie przewodnik, zawsze były jakieś połączenia, a teraz nic nie było. Przynajmniej w oficjalnych rozkładach jazdy. Cały ten stres pojawiał się w momentach gdy plan zaczynał się chybotać w swoich posadach.

Te miejsca, w których trzeba było improwizować sprowadzały tego utrudniacza życia – stres. Plan. Dobry plan to połowa sukcesu. Gdy wszystko rozgrywało się zgodnie z planem czułem spokój, ale wystarczyło, że coś zaczynało się pieprzyć, albo czegoś nie byłem pewien… Pamiętam pewnego starszego mężczyznę na lotnisku w Madrycie, miałem tam przystanek w drodze z Berlina, leżał pod jakimś filarem, a na jego twarzy malował się spokój i odprężenie. Spokój przez duże S i odprężenie przez duże O. Może to był jakiś wieczny podróżnik, który nigdzie nie mógł znaleźć sobie miejsca i wciąż podróżował po świecie? Miał plecak i wyglądał na człowieka drogi, zresztą to nie ważne kim był i co robił. Ten luz… Często wspominałem tego człowieka podczas mojej wędrówki i zastanawiałem się jak odnaleźć ten luz, który osiągnął ten facet? Tylko czasami doświadczałem chwil uniesienia, spokoju i momentów przepływu, gdy wydawało mi się, że rzeczywistość po prostu płynie sobie przez nic nie zakłócana, a ja wpadałem w ten wir… Były jednak i te chwile gdy stres ogarniał mnie całego i nie pozwalał trzeźwo myśleć.

Rzeczywistość, która szybko biega

Może za dużo planowałem, chciałem mieć wszystko pod kontrolą, a tak się przecież nie da. To po prostu niemożliwe. Czasem się coś pierdoli i już. Nic się na to nie poradzi. Można tylko zmienić plany, pójść inną drogą, albo usiąść gdzieś i po prostu siedzieć jak ten facet w Madrycie… Wyszedłem poza dworzec, nie wiedziałem co dalej, ale to było i tak lepsze niż wertowanie przewodnika po raz dziesiąty. Uszedłem może kilkaset metrów gdy nagle rzeczywistość przyśpieszyła i problem rozwiązał się sam… Po prostu zostałem porwany przez wir zdarzeń. Zatrzymał się przede mną facet na motorku i zapytał czy szukam transportu na pustynię. Tak, odpowiadam. No to wsiadaj! No to wsiadłem. Chwilę potem pędziliśmy przez Rissani. Zajeżdzamy pod jakąś kawiarnie, transport dopiero miał się zjawić, a ja wyczuwam niezły szwindel w tym wszystkim. Zaraz do naszego stolika podchodzi Berber, przynosi herbatę, a kolega, który mnie przywiózł tutaj na motorze przestawia go jako osobę, która organizuję wycieczki na wielbłądach. No to ładnie, kolejny naganiacz! Aaaaa!!!!

O tym jak naciągnęli mnie na wielbłąda

Byłem zmęczony. I drogą i tym stresem, który podżerał mnie od kilku godzin. Nie miałem w planach wycieczki na wielbłądzie, po prostu chciałem dostać się na pustynię, pogapić się na wydmy i przespać się gdzieś na piasku w ciepłym śpiworze. A tu znów jakiś naganiacz. Startujemy od 500 dirhamów za kilka godzin jazdy na zwierzaku z garbem, nocleg w berberyjskim namiocie na pustyni i kolację ze śniadaniem. Siedzę
znudzony na krześlę i popijam herbatę. Było mi strasznie przyjemnie, mógłbym posiedzieć tak jeszcze kilka godzin. Odzywałem się niewiele, czekałem co powiedzą moi nowi znajomi. Nie wykazywałem żadnego zainteresowania ich ofertą, a cena stopniowo spadała w dół. Wreszcie po kilku łykach herbaty stwierdziłem, że w sumie to dlaczego by nie pojeżdzić na wielbłądzie. Byłem zmęczony tym dniem, wycieczka zorganizowana? A czemu by nie! (prawie jak moje prawie motto prawie życiowe, tylko kurwy brakuje… A dlaczego kurwa by nie?! nie mogłem się powstrzymać, za dużo bluzgów! Przepraszam!) Dobra, za 350 dirhamów jedziemy, ok? Zgodzili się…

Kuerti jedzie na pustynię, po drodze dowiaduje się, że Berber, od którego wypożycza wielbłąda żeni się za kilka tygodni z Japonką, którą zapoznał na piaskach. Kuerti gratuluje Berberowi a w duchu zastanawia się nad tym jaki ten świat jest dziwny i prawdopodobnie nad tym jak szybko ten związek się rozpadnie. Istnieje jednak podejrzenie, że ów parszywiec również życzy im wszystkiego dobrego. Podczas jazdy nie dzieje się już nic więcej ciekawego… [Korektor]

Pustynia. Asfaltowa nitka wiła się po zupełnym pustkowiu. Ni żywego ducha, ni żadnej nadziei. Zajeżdzamy pod dom Berbera, o ile ten barak można nazwać domem. Prostokątny barak z kilkoma pustymi pokojami w środku. Rozumiem, że nie wszystkich stać na wille, że nie wszyscy muszą mieć piękne tarasy i bujne ogrody. Dom jest zresztą dla mnie czymś innym. To taka ostoja, nasze miejsce, w którym czujemy się bezpiecznie i pewnie. To miejsce, w którym wracamy zmęczeni by odzyskać siły. W tym baraku nieczego takiego nie poczułem… Pustka i brak nadzieji… Rodzina Berbera stłoczyła się w jednym pokoju, leżeli na kocach i trwali tak w tej beznadzieji. Poczułem się jak jakiś kosmita, byłem z innej planety.

Zachwyt nad pustynią, czyli wspomnienia grafomana

Jazda na wielbłądzie bynajmniej nie należy do przyjemnych. Trzęsie i jest niewygodnie, ale pustynia… Ale pustynia… Jest w niej coś czego opisać nie potrafię i nawet nie będę próbował. To niewypowiedziane piękno. Cisza wielkich wydm. Na miejsce dotarliśmy przed zmrokiem. Poleżałem chwilę z namiocie rozmawiając z moimi młodymi przewodnikami, również Berberami, a później poszedłem na najwyższą wydmę w okolicy. Ściemniło się już zupełnie gdy zacząłem wspinaczkę. Po kilkunastu minutach byłem na szczycie, straciłem z oczu wszystkie namioty i zostawiłem za sobą wszystkie dźwięki. Zostałem sam, a wokół mnie rozciągała się ONA – pustynia. Na niebie księżyc świecił w pełni, a ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że oto doświadczam czego niebywałego. To spojrzenie na piaski oblane srebnym światłem księżyca, ta chwila zachwytu… Brak mi słów by opisać ten widok… To było absolutnie zniewalające. Patrzyłem, wytężałem wzrok i chciałem zapamiętać na zawsze ten widok.

Kuerti wstydzi się przyznać, ale po 10 minut zaczął się już nieco nudzić. Będzie pieprzyć o jakichś cudownych stanach i innych pierdołach. A tak naprawdę było tak, że wszedł on był na tą wydmę, po prawej stronie zauważył światła wioski, zaklął szpetnie i odwrócił głowę z odrazą a wtedy przyatakował go w potylicę ten Cud, o którym tak się rozwodzi. Z zaskoczenia go wziął to nie dziwota, że chłopak był pod wrażeniem, a może był po prostu zamroczon kapkę? Może i był tam jaki cud, ja tam nie wiem, bom marzł nieco w pupę, piasek zimny był. Później Kuerti był myślał, dumał i wytężał obolałą głowę, a że chłop myśli dużo i intensywnie to poczęła go boleć wzmiankowana głowa to i był zszedł z powrotem, i taki ten cud był, a w cholerę z takimi cudami. [Szwagier Korektora]

A przede wszystkim ten stan, w który wprawił mnie ten cud przyrody. Zdawałem sobie sprawę, że to była jedna z tych cudownych, unikalnych chwil, które nie powtarzają się dwa razy. Byłem pewien, że pustynia nigdy nie zrobi na mnie już większego wrażenia, to było nasze pierwsze spotkanie, zapamiętane przeze mnie na zawsze. Przyklęknąłem w piasku starając się doświadczyć jeszcze mocniej tej chwili łaski, ale już nic więcej nie byłem wycisnąć i z siebie i z pustyni… Powoli zaczynałem przyzwyczajać się do tego widoku, pomyślałem, że to najwyższy czas by zejść, chciałem zapamiętać ten moment tylko w tych najpiękniejszych barwach…Później już nic nie było takie samo, a moja podróż nabrała zupełnie innych kolorów. Nawet jeśli przez resztę dni jaka została mi do końca miałbym spędzić w jakimś beznadziejnym miejscu to miałem swoją chwilę, która cenniejsza była niż poprzednie dni razem wziętę…

Koniec części trzeciej.

Dziękuje za gościnny udział przy pisaniu tego tekstu następującym osobom: tajemniczemu głosowi, korektorowi i szwagrowi korektora. Swoimi nierzadko celnymi, choć czasem być może nazbyt prostackimi wypowiedziami pozwoliły przedstawić pełniejszy obraz sytuacji.

Zobacz wszystkie części:

Cześć 1
| Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5 | Część 6


Galeria zdjęć z podrózy po Maroku.


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



7 Responses to Maroko 2008 cz.3

  1. sebas mówi:

    Midelt? 😀 Tez mialem niefart sie tam znalezc. Zadupie zadupia. Po wejsciu do jakiejs lokalnej knajpy (bylem glody do oporu), prawie sie sheftałem widzac jak gosc przygotowuje kofte, po czym podal ja fachura na brudnym talerzu. Moja towarzyszka zregyznowala, ja zazarlem. Miasto robilo dosc przygnebiajace wrazenie, ale wiesz, to na swoj sposob interesujace, naturalne w tym swoim marazmie.

    Co do prikazu noszenia chust w islamie czy calkowitego zaslaniania oblicza. Takiego prikazu nie ma nigdzie w Koranie, Sunnie czy Hadisach, teoretycznie to wolny wybor kobiety, ale taki nakaz de facto narzucaja imamowie, mezowie, sugeruja ulemowie (roznorodnosc interpretacji Koranu), taka jest wiec czesto presja spoleczna. Ale cos sie tam zmienia powoli w tym temacie, na razie w wielkich miastach, ale kiedys na prowincje tez to dotrze…

  2. Kuerti mówi:

    Sebas,

    A ja bardzo miło wspominam Midelt. Może dlatego, że to był pierwszy przystanek po wyjeździe z miast. 🙂 .

    Co do chust. W wielkich miastach na pewno temat się zmienia. Ale na prowincji nie ma zmiłuj 🙂 .

    PS. Kiedy podeślesz swoje fotki na konkurs? 🙂

  3. sebas mówi:

    Fotki wyslalem, mam nadzieje, ze dotarly. Co do Midelt to fakt, duza odmiana od Maroka Nachalnego, jakis oddech, luz… Midelt pewnie bylo bardziej naturalne niz slynne mediny „na sprzedaz”, a lepiej zobaczyc skrawek prawdziwego zycia niz wersje folderowa 😉

  4. Kuerti mówi:

    Sebas,

    Fotki dotarły, dzięki! Dokładnie o ten luz mi chodzi. Co z tego, że nie było tam nic ciekawego do zobaczenia? Zwyczajne miasteczko jakich pewnie w Maroku wiele, ale spodobała mi się właśnie ta jego zwyczajność.

  5. jip mówi:

    Dawno mnie tu nie było, choć wpisy, Kuerti, czytam w miarę na bieżąco. Od razu szczególnie mnie zainteresowało mnie to co napisałeś w tej części. Po kolei.

    Co do podążania czyimiś śladami. Przecież wiadomo, że ktoś przed nami już tam był. Ktoś w końcu napisał lonelkę ileś czasu temu. Chyba trzeba po prostu znaleźć u siebie właściwą perspektywę. Oni (Pałkiewicz, sprawdzacze przewodników w terenie) robią to zawodowo (nie mówię, że ktoś ich zmusza do czegoś czego nie lubią 😉 ) Wiem, tłumy turystów z hoteli przypominają, że znajdujesz się w powodzi turystyki. Sporo backpackersów ze sporej ilości hosteli pokazuje, że także tych bardziej indywidualnych jest niemało. A Ty jesteś jednym z nich. No właśnie nie jesteś jedynym odkrywcą, należysz do rzeszy ludzi z plecakami, którzy już nie idą z nurtem, nie chcą wygód lub jeszcze na to ich nie stać. Tak to jest przy ogromnej ilości ludzi, w ogóle nie jesteś odkrywcą tylko turystą. Dla plecakowiczów podróż to zwiedzanie, przez duże Z, odkrywanie, a nie odwiedzanie z pilotem. Codzienne proste wybory, własne 🙂 do jedzenia codziennie „ten sam zestaw” – coś trzeba w końcu zjeść, a jak się trafi coś smacznego – to pycha, też własny :), własne 🙂 kombinowanie jak się dostać tam i tam, decyzja co zobaczyć, czy teraz odpocząć – tak samo 🙂 Przewodnik – to tylko wskazówka. I jeżeli to nie lonelka to raczej nie można na nim mocno polegać (na lonelce też nie zawsze :/ ). Chodzimy tam, gdzie inni tylko przechodzą, gdzie inni nigdy nie będą mieli okazji się znaleźć, gdzie inni w ogóle o tym nie pomyślą. A twórcy przewodnika, chwała im za to że byli i coś napisali, inaczej my bez języka, długiego przygotowania i mnóstwa, nie bylibyśmy w stanie wiele ogarnąć. Od tego by nas prowadzić są mapy i przewodniki, które jednak my wykorzystujemy tak jak uważamy. Gdy wkurzasz się, że podążasz czyimiś śladami, jest prosta rada Turysto z Plecakiem, schowaj przewodnik i mapę na dno plecaka – i poruszaj się bez niego – „w ciemno”, prawie zupełnie naturalnie jak pierwsi odkrywcy, którzy o kraju nie wiedzieli nic lub niewiele, no bo skąd. Zobaczysz ile będziesz potrafił bez tego zdziałać i czy Cię to zadowoli. A Pałkiewicz i inni? Ty masz swój szlak. Oni też nie byli pierwsi … 😉 I wcale nie podróżowali sami. Przypomina mi się tutaj ogromny neonowy napis umieszczony na ścianie pewnego muzeum sztuki w Berlinie: „All art has been contemporary” (Każda sztuka była kiedyś nowoczesna), oraz że najczęściej Everest zdobywali Szerpowie 🙂 Reszta to PR i nasz obraz w naszych głowach.

    Mylisz się Grzegorz, wszyscy Arabowie mają na imię Mohamed, nie tylko w Maroku 😉

    Wiesz ja nawet w Polsce, gdy wchodzę do sklepu a ktoś mi „wisi” nad ramieniem lub nadmiernie zachęca – wychodzę. To chyba takie bardziej uniwersalne zachowanie.

    Do sieci pająka. KIedy słyszę taką cenę jak 300. To odpowiadam „I’m not interested” z kwaśną miną, żeby facet widział że przegiął i nie robił ze mnie głupka (+ dla mnie). Gdy mówi podaj mi swoją cenę, odpowiadam „Give me first your resonable price” (+ dla mnie). Moja koleżanka zazwyczaj podchodzi do takich sytuacji ze śmiechem i zaczyna się targować gdy warto (Good price for me i good price for you 😉 ). Ja jestem bardziej poważny w takich sprawach, może dlatego, że jestem facetem. Jej sposób przekonuję się – jest lepszy. Ale masz rację to rodzi niezły wkurw, gdy nagle zamiast miłej pogawędki, zostajesz „nabity w zakupy”.

    Cdn.

  6. Kuerti mówi:

    Wiesz Paweł, to jest tak, że z jednej strony człowiek (no dobra, nie uogólniajmy – ja chciałbym) chciałby być kimś wyjątkowym, patrzy na to, co robi ale nie widzi tej wyjątkowości. Porównuje się do innych, a zawsze znajdą się przecież lepsi… Gdzieś tam rodzi się frustracja. I to jest jedna strona, bo druga jest szara i nudna. Czasem nie chce mi się być nikim nadzwyczajnym, wolę być tym szarym przeciętnym turystą, bo prawda jest taka, że taki Pałkiewicz i inni wcale nie mają lekko. Ja to wiem, pewnie że wiem. Przecież przeżyłem już to rozczarowanie marokańskie – nie było fanfar i zastępów aniołów z ambrozją i nektarem 😉 . Dlaczego więc w tej turystyce powiedzmy bardziej ekstremalnej miałoby być inaczej?

    To jest też tak jak z rajdami, jesteś na zawodach to chcesz z tym skończyć, przekraczasz linie mety i od razu planujesz kolejne. Zbliża się termin wyjazdu – znów pojawia się zniechęcenie. W rajdach jednak podejmuję wyzwanie – w podróżowaniu? Nie wiem, ale cały czas podejmuję się trudniejszych, bardziej ambitnych przedwsięwzięć, może więc kiedyś będę zadowolony?

    Zdaję sobie sprawę, że wyrzucenie przewodnika i podążanie zupełnie na oślep, czy pchanie się w jakieś nieznane (no stosunkowo nieznane) rejony mogłoby mi się ani trochę nie spodobać. Może by tak było, może nie. Będę musiał spróbować i się przekonać.

    Jeszcze na koniec napiszę, że ten „marudzący” fragment zrodził się w momencie kiedy zdałem sobie sprawę jak wygląda moja trasa podróży. To było takie standardowe, aż do bólu. A ja nie lubię standardowych rzeczy – czasami.

    PS. Szczęśliwego Nowego Roku! Oby lepszego (jeszcze lepszego) niż ten! A mnie zatoki już puściły ale cosik gardło boli, jak nie urok to… Ech…

  7. jip mówi:

    Nie było fanfar i ambrozji bo nie wysadziłeś się w powietrze 😉
    Wesołych byłych Świąt i smacznej choinki 😉 Wszystkiego Najlepszego w Nowym Roku! Zatoki, ehh, w święta poszedłem pobiegać gdy kończyłem antybiotyk i kurczę zaczęło się od nowa. Ale biegało się bardzo dobrze, część mięśni i ścięgien się zregenerowała przez ten czas. Pozytyw 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA