Góry no image

Opublikowany 25 stycznia 2009 | autor Grzegorz Łuczko

6

Maroko 2008 cz.6

Kuerti: Ostatnia część relacji z wędrówki po Maroku!

Zobacz poprzednie części.

Na nowo wraca mi humor. Co prawda nasza sytuacja wcale się nie poprawiła ale przynajmniej nie jestem głodny, a to już duży plus. Dalej idziemy wzdłuż wioski. Tymczasem, prawdopodobnie z targu, wracają mężczyźni. Czyli mieszkają tutaj i faceci! Wcześniej widzieliśmy tylko kobiety i dzieci. Dzieci jak to dzieci bawiły się, a ich matki targały na plecach ciężkie zwoje z chrustem. A faceci? Wozili się na osiołkach! Nie wiem co o tym myśleć, taka kultura chyba i tyle? Naprawdę nie wiem… Mijały nas więc grupki na osiołkach a my zmierzaliśmy w kierunku jeziorka. Na samym końcu wioski trafiliśmy na coś jakby schronisko – za 50 dirhamów mogliśmy schronić się w środku, albo maszerować w noc i szukać noclegu gdzieś w terenie. Ja byłem zdecydowany iść dalej – zależało mi żeby tego dnia dojść jak najdalej. Skomplikowała się nam nieco sytuacja z naszym planem. Kolejnego dnia mieliśmy wspiąć się aż na 3700m n.p.m. z poziomu nieco ponad 2 tysięcy. Finisz etapu to nocleg w schronisku. A kolejnego dnia atak na Dżebel Toubkal, gdyby tak się nie stało to sprawa z wyjazdem do Marakeszu i moim późniejszym wylotem z Casablanki nieco by się skomplikowała.

Placek. Miód. To niebo?

Nie naciskałem jednak. Widziałem, że Kamila jest mocno zmęczona. A mi się tylko włączył ślepy upór znany z rajdów. Decyzję więc zostawiłem jej i Markowi. Zostajemy. Nie oponuje. Może nawet jestem zadowolony, że nie muszę już dalej iść. Gdy wchodzimy do środka i zmęczony kładę się na wygodne, miękkie materace już na pewno jestem zadowolony. Jest zimno, ale nie przeszkadza nam to. Pokój jest prawie pusty, w połowie wyłożony dywanem i materacami. Rozpakowujemy się gdy nagle wchodzi syn gospodarza, podaje nam do stolika wielki, świeżo wypieczony placek z miodem! Jest pyszny! Spoglądam w czerń za oknem i zastanawiam się czy już rozbijalibyśmy namiot czy jeszcze maszerowalibyśmy z ciężkimi plecakami?

Chwila szczerości. Złośnik

Opowiadam Markowi i Kamili o mojej dzisiejszej złości, chcę być z nimi szczery, wiem że później takie małe zadry mogą spowodować niepotrzebne nieporozumienia. Ostatecznie, mówię, wszystko wychodzi na dobre. Bo gdyby nie fakt, że wyszliśmy dziś z obozu godzinę później to pewnie byśmy zrezygnowali z tego noclegu i podążali dalej w stronę jeziora. Ominąłby więc nas ten cudowny placek ale i samo to miejsce, które miałoby w sobie coś magicznego. Co do tego nie mamy wątpliwości, a kolejnego dnia musimy po prostu wstać wcześniej – czeka nas długa droga. Pogoda nie wygląda za ciekawie. Niebo zasnuło się chmurami. Przy jeziorze jesteśmy grubo po ponad godzinie marszu – nie, marsz wczoraj aż dotąd nie miałby sensu. Za jeziorem czeka nas marsz przez morenę i tysiące kamieni. Nie wiem czemu ale przypominają mi się fragmeny książki Joe Simpsona „Dotknięcie Pustki”, w końcówce swojego morderczego zejścia z gór Joe również przeprawiał się przez „las” kamieni. Okolica wydaje się bezludna, wcześniej co prawda spotkaliśmy pasterzy kóz, ale teraz zostaliśmy już tylko sami. Zaczął padać śnieg i zrobiło się jakoś tak nieprzyjemnie i nieswojo.

Marnujemy sporo czasu szukając najdogodniejszego przejścia przez kamienie. Po kilkudziesięciu minutach w końcu opuszczamy morenę i zaczynamy wreszcie właściwe podejście pod przełęcz na 3700. W kontekście późniejszych godzin użycie słowa „wreszcie” wydaje się bardzo nie na miejscu, ale nie uprzedzajmy faktów. Z każdym metrem w górę przybywało śniegu. I tego, który już leżał na skale i tego, który przybywał z chmur. Na szczęście droga wciąż była dość wyraźna, oznakowana kopczykami bądź też dało ją się odróżnić na tle śniegu. Wytrwale poruszaliśmy się krok za krokiem, ale wciąż byliśmy daleko, niestety bardzo wolno zdobywaliśmy wysokość.

Chwila strachu. Idiota

Szedłem za Markiem gdy w pewnym momencie poczułem, że tracę przyczepność. Trawersowaliśmy dosłownie kawałeczek zbocza. Padłem rękoma na śnieg i poczułem, że nogi zaczynają zjeżdzać w dół. Zaasekurowałem się czekanem. Nie wiem na ile ta sytuacja była niebezpieczna, szliśmy stale tuż przy korycie potoku, może zatrzymałbym się zaraz niżej, albo zjechałbym kilkanaście metrów. Tak czy inaczej poczułem strach. Momentalnie zrobiło mi się gorąco. Na krótką chwilę, bo zaraz potem pomyślałem – Ty idioto! – a co jeśli odpadłby Marek? Miał co prawda raki, ale przecież różne rzeczy dzieją się w górach, a ja mam jego czekan. Jeśli on poleci i nie będzie miał czymś się wyasekurować to… o cholera, pomyślałem, niech to się kurwa skończy… Wejdźmy na tą przełęcz i miejmy to już za sobą! Jak można być takim idiotą? Nigdy więcej w śnieg bez swojego sprzętu!

Robi się przygodowo

Wszyscy poczuliśmy się odrobinę nieswojo. Zacinający śnieg, wysoka przełęcz i niebezpieczeństwo czające się za każdym załomem… Ok, tu już puściłem wodze wyobraźni. Nie potrafię dokładnie ocenić niebezpieczeństwa, wiem jedno – można było sobie w głupi sposób zrobić krzywdę przez brak wyobraźni. Jadąc kilka miesięcy temu do Rumunii w Fogarasze również bez sprzętu zakładałem, że jeśli dojdę do niebezpiecznego miejsca to po prostu się cofnę. Problem w tym, że czasem jeśli zobaczy się takie miejsce to może być już za późno na wycofanie się… Tymczasem nie mieliśmy innego wyjścia jak przeć pod górę. Do przełęczy wciąż daleko a do zmroku coraz bliżej. Krótko mówiąc zaczęło robić się wyjątkowo nieciekawie.

Ależ widok!

Po tym incydencie z czekanem straciłem nieco z pewności siebie. Wolałem, żeby to Marek prowadził. Czułem respekt przed górami, wolałem zaufać jego doświadczeniu. Cieszyłem się, że nie jestem tutaj sam. Zresztą gdyby tak było, to już dawno bym zawrócił – jeśli szedłbym bez sprzętu. Tuż przed 17 zaczęliśmy decydujące podejście pod przełęcz. Przez chmury przenikały delikatne promienie słońca tworząc cudowny widok. Taki bardzo wysokogórski. Chwilę po 17 znaleźliśmy się na przełęczy. Włożyliśmy w to podejście mnóstwo sił, ale nawet nie mogliśmy nacieszyć się naszym triumfem czym prędzej musieliśmy zejść do schroniska, do którego zostało jeszcze sporo drogi. Marek miał GPSa, który nas kierował dokładnie na schronisko. Po 30 minutach zrobiło się zupełnie ciemno i gdyby nie ten GPS to pewnie musielibyśmy się rozbić na śniegu.

To nie była zbyt zachęcająca alternatywa. Co prawda czułem się całkiem nieźle i fizycznie i psychicznie, ale brodzenie w śniegu po kolana zupełnie przemoczyło moje buty, nogawki od spodni miałem zmarźnięte na kamień i było mi bardzo zimno. Na myśl o tym, że miałbym rozbijać namiot w takiej zimnicy i marznąc w nim przez całą noc przerażała mnie. Bez słowa więc brnęliśmy w śniegu, byle dalej, nie szukając ścieżek, które i tak były zasypane, po prostu szliśmy przed siebie. Kamila z minuty na minutę słabła, ale i tak podziwiałem ją za hart ducha, to nie był łatwy trekking a mimo to znakomicie sobie radziła. Cieszyłem się, że jestem tutaj właśnie z nimi. Marek swoim doświadczeniem i spokojem pewnie poprowadził nas na przełęcz a teraz sprowadzał w kierunku schroniska.

Prawie uratowani

Szedłem sobie tak pomiędzy nimi i po prostu cieszyłem się, że tu jestem, że mam tą swoją prawdziwą przygodę (PP). Po kilkudziesięciu minutach od zejścia zauważyliśmy delikatną poświatę. W pierwszej chwili nie byliśmy pewnie czy to schronisko, przynajmniej ja nie byłem. Było ciemno, a ja czułem się już nieco zmęczony – szedłem tępo przed siebie i trudno było mi skojarzyć te proste fakty, światło = schronisko. Po kilku minutach jednak zdałem sobie sprawę, że to musi być cel naszej wędrówki. Zeszło ze mnie całe napięcie. Dalej co prawda męczyliśmy się tępo brnąc przez śnieg, ale już bez tej niepewności, cel był blisko i nie mogło stać się już nic złego.

Odruchowo spojrzałem w górę i znów ujrzałem niebo pomalowane tysiącem gwiazd. To była szczególna chwila. Przeżyliśmy ciężki dzień, zbliżaliśmy się do „mety”, a wokół było tak pięknie. Szedłem instynktownie trafiając w ślady Marka i gapiłem się w niebo… Kilka minut po 19 zawitaliśmy w ciepłe progi schroniska pod Toubkalem, dostaliśmy gorącej herbaty i wreszcie mogliśmy w spokoju usiąść. Poczułem się jak na jakichś zawodach, gdy po chwili uświadomiłem sobie, że to przecież jeszcze nie koniec naszego spotkania z Atlasem, o 4 nad ranem zaplanowaliśmy pobudkę i podejście na najwyższy szczyt północnej Afryki – Dżebel Toubkal. Mieliśmy więc nie wiele czasu na dojście do siebie, podsuszenie rzeczy i sen.

Na Toubkal!

W środku pełno było ludzi. Jakieś 20 osób. Wszyscy mieli tak sam cel jak my. Pierwsza nasza pobudka kończy się falstartem – tylko my podnosimy się z łóżek. Po krótkiej naradzie decydujemy się poczekać na wszystkich. Ostatniego dnia spadło sporo śniegu – lubię przygodę, ale po kilku ciężkich dniach torowanie w nieznanym terenie wolę pozostawić komuś innemu… Ostatecznie wychodzimy około 7 rano. Jako 3 „zespół”. Na początek wyskoczyła grupka Francuzów, było ich z 6 może 7 osób i zostawili nam bardzo ładny ślad. Nie było więc problemów z wyborem drogi. Niebo na szczęście tego dnia było czyste – zapowiadała się fantastyczna pogoda!

Podejście pod Toubkal było nudne i toporne. Kilka razy musiałem bardzo uważać, przy trawersach dosłownie wisiałem uczepiony czekana i krok za krokiem powolutku przesuwałem się do boku uciekając z oblodzonego fragmentu. Atmosfera sielanki – słoneczna pogoda i tłumy na trasie – skutecznie ukrywały niebezpieczeństwo, które kryło się za takimi przejściami. Jeszcze raz pożałowałem, że nie mam raków, moi towarzysze obywali się bowiem bez karkołomnych ewolucji. Po 3 godzinach znaleźliśmy się na szczycie. I tak jak większość podejścia była nieciekawa (Marek ma nieco inną opinie, uważa że to było naprawdę ładne podejście) tak widoki tuż przed szczytem i już na samym wierzchołku były po prostu cudowne! Więcej nie napiszę bo nie potrafię…

Powrót idioty 2

Zeszliśmy błyskawicznie. Byłem zadowolony, że już jesteśmy na dole, ciążyła mi ta moja głupota na sumieniu. Podziękowaliśmy sobie za wspólny trekking a ja wyspowiadałem z moich czarnych myśli. Przyznałem, że jestem idiotą – od razu zrobiło mi się lżej na duszy. Może jednak prawda nie boli? 🙂 . Później było jeszcze długie zejście do Imlilu, które również miało swoją magię. Magię końca. Byliśmy głodni (znów), zmęczeni (znów) a każdym kolejny zakrętem pojawiał się nowy odcinek drogi do przebycia. To taki moment, w którym z jednej strony chcesz żeby to wszystko już się skończyło, ale z drugiej wiesz, że już wkrótce zatęsknisz za tym co widziałeś i doświadczałeś w ciągu ostatnich dni…

Istota świętowania

Tuż przed zmrokiem dotoczyliśmy się w końcu do miejsca, w którym 5 dni temu rozpoczęliśmy wędrówkę. Zapakowaliśmy się w samochód i jeszcze tego samego dnia znaleźliśmy się na oszalałym Dżemma el-Fna… Przez cały treking marzyliśmy o tadżinie, który zjemy już po wszystkim. W trudnych chwilach myślałem o tej nagrodzie – to była taka mała rzecz, dla której warto było się postarać o nieco więcej wysiłku. Sama w sobie nic nie znaczyła, ale nadałem jej wielką wartość. Następnego dnia wybraliśmy się na nasz wymarzony obiad, ale nie było w tym żadnej magii. Posiłek był mały i niezbyt smaczny. Zamiast radości poczułem rozczarowanie. Pomyślałem, że podczas drogi było tyle okazji, żeby świętować i cieszyć się chwilą, a my niepotrzebnie zostawiliśmy sobie to na sam koniec.

Bo to nie jest tak, że świętowanie i radość można zaplanować. One czasem pojawiają się na drodze, tak po prostu zjawiają się z nikąd. Jak ten hotel w Tacheddircie, albo schronisko pod jeziorem L’Fni i to właśnie wtedy jest odpowiedni moment. My go niestety tym razem przegapiliśmy… Sobotę spędziliśmy na beztroskich spacerach po medynie. Chciałem zakupić nieco pamiątek ale nie znalazłem zbyt wielu ciekawych rzeczy. W powietrzu unosił się posmak końca, przynajmniej dla mnie, bo Kamila z Markiem mieli zostać w Maroku jeszcze tydzień. Podczas drugiego pobytu w Marakeszu poczułem się pewniej. Odpocząłem w górach od band naganiaczy i zupełnie inaczej podchodziłem teraz do tego wszystkiego. Jakoś tak lżej, bez niepotrzebnego stresu.

Zataczam pętlę…

W niedzielę, wcześnie rano, wpakowałem się w pociąg i w zasadzie zakończyłem swoją podróż po Maroku. Wiedziałem, że to koniec i jak najszybciej chciałem znaleźć się w domu. Zanim tam jednak miałem dotrzeć czekała mnie długa droga przez 2 noclegi w Madrycie i jeden w Berlinie, dopiero po kilku dniach mój wielki powrót miał się zakończyć. Planując wyprawę w domu wydawało mi się, że zwiedzanie Madrytu w drodze powrotnej to świetny pomysł. Teraz, delikatnie mówiąc, miałem mieszane uczucia względem tej zachcianki. W Casablance na chwilę jeszcze wyszedłem poza dworzec – chciałem zobaczyć to miejsce, w którym znalazłem się tutaj 3 tygodnie temu, nieco zagubiony i przestraszony… Stanąłem na schodach przed budynkiem i spojrzałem na to samo miejsce, ale teraz było zupełnie inaczej. Czułem się już zmęczony podróżą i nieco zobojętniały. Delikatnie uśmiechnąłem się do każdego z 20 dni jakie tu spędziłem i pożegnałem się z marokańską ziemią. 2 godziny później byłem już nad Atlantykiem lecąc w kierunku Hiszpanii…

Polishman in Madrid

„Hiszpanii mu się kurwa zachciało!”. Nie przebieram w słowach ganiąc się w myślach za ten pomysł. Stoje w metrze i nerwowo ściskam mapę Madrytu. Jest ciemno i zimno. A ja nie mam gdzie przenocować. Czuję nieprzyjemny ścisk w żołądku. To stres. W zasadzie mam adres do jakiegoś hostelu, ale mimo to czuję się kiepsko. Nie chcę tu być, a muszę. Samolot mam dopiero za 1,5 doby. Do tego czasu nie mam wyjścia i muszę jakoś przetrwać, a przecież nie będę spał na lotnisku! Jazda metrem nie sprawia mi przyjemności, zżera mnie niepokój. W wąskich uliczkach miasta czuję się przytłoczony, w pamięci wciąż mam marokański luz i chaos, wkurza mnie to europejskie zabudowanie, pieprzony porządek i paskudna pogoda. Co prawda nikt mnie nie zaczepia na ulicach, ale i nikt nie pomoże w szukaniu noclegu, jak się okazuje wszystko ma swoje dobre i złe strony…

Jak ubogi krewny

W końcu trafiam do hostelu i za 15 euro wynajmuję pokój. Zostawiam graty na łóżku i lecę na wieczorny spacer po mieście. Europejska jesień nie działa wcale przyjemnie na mój kiepski stan, nie dość, że czuję się rozbity mentalnie to jeszcze boli mnie głowa i chyba zatoki. Przenikam jak cień po wąskich uliczkach Madrytu i próbuje znaleźć jakiś przyjemny lokal, w którym mógłbym wypić gorącą herbatę. Spoglądam na ceny i czuję się jak pieprzony ubogi krewny. Nie dla mnie zachodnia turystyka! Wracam do hostelu, nadal w kiepskim nastroju. Zanim położę się spać biorę jeszcze gorący prysznic – wreszcie po tylu dniach jest naprawdę gorący! Jak przyjemnie!

Następnego dnia snuję się bez celu po mieście i próbuje przypomnieć sobie ostatnie 3 tygodnie w Maroku, w mojej głowie nie pojawiają się jednak żadne myśli… Oglądam pomnik Don Kichota, przechadzam się po parku i napawam uczuciem końca. Siedząc w domu nie wiedziałem, że przystanek w Madrycie będzie miał tak ciężki klimat – wiem, że moja wyprawa dobiega końca a to są właśnie ostatnie jej podrygi… Popołudniem na Madryt spadają pierwsze krople deszczu i wieje silny wiatr, ale mimo to wychodzę po raz ostatni na spacer. Lubię deszcz.

Kilkanaście godzin później samolot ląduje na płycie lotniska w Berlinie. Wychodzę ze środka. Delikatnie prószy śnieg. Przechodzę przez tą samą zimną poczekalnie co 3 tygodnie temu i czuję jak wzbiera we mnie radość. To już koniec! Wracam do domu! Cieszę się jak głupi, maszeruję w kierunku dworca kolejowego i wiem, że to już koniec. Nie mogę pozbyć się tego uczucia radości, wielkiej ulgi. To był kapitalny czas, ale powrót do domu jest nie mniej przyjemny (a może i przyjemniejszy?) niż wyjazd w nieznane. Przez głowę przelatują mi setki obrazów i myśli. A więc udało się, cholera, ja naprawdę byłem w tym pieprzonym Maroku! Mogę wszystko! Prawie..

(Do domu docieram tak naprawdę dopiero kilkadziesiąt godzin później, po drodze trafiam jeszcze ze znajomymi na koncert – Death Cub for Cutie, krótki przystanek w Szczecinie, a później już maleńki Wolin…)

Epilog…

Kolorowe wspomnienia rozpuściły się w szarej rzeczywistości. Nie potrafiłem temu zapobiec, po powrocie wpadłem w wir codzienności i nadal nie potrafię wydostać się z jej twardego uścisku. Czasem tylko nawiedzają mnie obrazy, myśli, a jeszcze częściej niewypowiedziane uczucia i emocje. Nie panuje nad tym, po prostu przytrafia mi się taka magiczna chwila, w której bramy do innego świata na krótką chwile zostają otwarte i wtedy jakimś cudem nikłe wspomnienie przedostaje się na drugą strone i atakuje mnie znienacka. Pojawia się obraz w głowie i emocja. Nie muszę muszę nic mówić, czuję i wiem, to mi wystarcza.

Nie wspominam, choć czekam na te przebłyski z utęsknieniem. Często „przytrafia” mi się Madryt i ta świadomość nieuchronnego końca podróży. Widzę siebie spacerującego po wąskich uliczkach hiszpańskiej stolicy, widzę jak zakrywam się przed wiatrem i zaglądam w okna mijanych sklepów, szukam tego utraconego kolorowego świata, który zastąpiony został przez bylejaką papkę, bez życia i radości w sobie. Czegoś mi brakuje. Czuję jak gdzieś we mnie poczyna budzić się zew, zew który przygody się domaga.

Droga wzywa…

Koniec i bomba! Kto nie słuchał ten trąba!

Zobacz poprzednie części:

Cześć 1
| Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5

Galeria zdjęć z podrózy po Maroku.

PS. Następnym razem nie będę już Was męczył takimi molochami – może wydam książkę? 😉 . Żartuję, ale może chociaż książeczkę w pdf-ie 😉 .

Zobacz również:

  • Na 4 godziny przed wyjazdem do Rumunii – bałem się i najchętniej bym zrezygnował, nawet nie wiecie jak bardzo żałowałem, że opisałem cały ten mój głupi pomysł na pk4, ale skoro już tak się stało, to nie mogłem przecież się poddać!
  • Rumunia 2008 – relacja z podróży do Rumunii. Celem było przejście całej grani Fogaraszy… W rzeczywistości jednak… ale o tym już w relacji.
  • „Droga”. Rumuńskie refleksje – Pojechałem, zobaczyłem i wróciłem. Cały i zdrowy, a sam wyjazd nie był taki straszny na jaki wyglądał, w głowie powoli zaczął rodzić się kolejny pomysł…
  • Maroko 2008: Droga wzywa! – znów stresy i obawy, ale jakby mniejsze. Znów żałuje, że opisałem cały pomysł na blogu, ale jakby mniej. Droga wzywa!
  • „Droga”. Marokańskie refleksje – znów wróciłem, znów cały i zdrowy, z kolejnym bagażem przemyśleń, bo ta podróż była po prostu niezwykła…


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



6 Responses to Maroko 2008 cz.6

  1. Dolnoślązak mówi:

    @Kuerti: Chyba nie doceniasz swych relacji – dla niektórych jest to główny powód, dla którego zaglądają na PK4 😉 Poza tym – miła odskocznia od spraw „techniczno – rajdowych”.

    PS Dzięki za ciekawie zagospodarowany wieczór na czytaniu wspomnień 🙂

  2. Kuerti mówi:

    Dolnoślązak,

    🙂 . Mam nadzieje, że jakoś uda mi się sensownie łączyć wątki rajdowo-podóżnicze, tak żeby żadna ze stron nie znudziła się jednym tematem 🙂 .

  3. Misiek mówi:

    Potwierdzam Twoje słowa Dolnoślązak. Fajnie się bardzo czyta Twoje relacje Kuerti. Poza większą motywacją do treningów zaraziłeś mnie jeszcze bardziej chęcią takich wypraw:)

  4. rocha mówi:

    O tym braku sprzętu w drodze na przełęcz można powiedzieć „rozsądne ryzyko”…

    Ale gdyby coś się stało, to już by nie można było tak powiedzieć…

  5. Kuerti mówi:

    Misiek,

    Pakuj plecak i w drogę! 🙂 . Gdzie chciałbyś pojechać?

    Rocha,

    No właśnie, gdyby się coś stało… Najgorsze jednak jest narażanie innych na niebezpieczeństwo. Mogę sobie pozwolić na „rozsądne ryzyko” gdy jestem sam, ale nie gdy jestem w grupie i istnieje niebezpieczeństwo, że przez moją głupotę komuś może się coś stać.

    PS. Ale raków jeszcze nie kupiłem, a w marcu chcę jechać w Tatry… Fakt, że najpierw muszę kupić dobre buty a o takie w Szczecinie nie łatwo, ale nie o to chodzi. W domu bardzo łatwo zapomina się o niebezpieczeństwie…

  6. sebas mówi:

    chcialoby sie gdzies pojechac teraz …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA