Kuertiego przypadki no image

Opublikowany 17 grudnia 2008 | autor Grzegorz Łuczko

6

Maroko 2008 cz.2

One dirham. One photo.

No i weź takiemu odmów. Miał może z 6 czy 7 lat i na tle niebieskich zabudowań wyglądał tak bardzo fotogenicznie, że nie mogłem oprzeć się pokusie zrobienia zdjęcia, wręczyłem mu monetę i pstryknąłem dwie fotki. Tysiące Marokańczyków żyje z turystyki, w niektórych rejonach odniosłem wrażenie, że gdyby nie turystyka to ludzie nie mieli by za co żyć. Nie wiem jednak czy dawanie pieniędzy dzieciakom to dobry uczynek czy wręcz przeciwnie, ładowanie ich w koleiny, z których później już nie wydostaną się do końca życia. Bo to przecież z takich malców wyrastają później różnoracy oszuści. Po co pracować, skoro można oszukać turystę?

Następnego dnia z rana postanowiłem dostać się do Fezu. Wpakowałem się do autobusu i ruszyłem na południe. Zatrzymaliśmy się na dłuższy postój w Wazzane. To zupełnie nieturystyczne miasto, gdy oglądałem je z okien autobusu pomyślałem, że to jedno z takich miejsc, które fajnie ogląda się zza szyby, ale jeśli miałoby się tutaj zostać na noc to już nie byłoby wcale przyjemnie. Na postojach przez autobus zwykle przetaczają się całe masy ludzi, którzy w ten czy inny sposób chcą zarobić. Byli więc i sprzedawcy tajemniczych olejków, czy też maści. Żebracy i szaleńcy. Pucybuci, sprzedawcy chusteczek i słodkości. Stałem na zewnątrz gdy jeden z takich małoletnich sprzedawców podszedł do mnie po raz drugi i zaproponował swoje towary. Po raz drugi odmówiłem. W odwecie gówniarz kopnął mnie w kostkę! Uśmiechnąłem się tylko i dalej kontynuowałem obserwację okolic dworca i swojego plecaka, który leżał w luku bagażowym.

Jestem paranoikiem?

Dworzec w Fezie sprawiał mocno obleśne wrażenie (znowu…). Chciałem ucieć stamtąd jak najszybciej, wyrwałem więc plecak z luku i ruszyłem przed siebie. Wyciągnąłem przewodnik i zacząłem wertować go w poszukiwaniu swojego miejsca, w którym upatrzyłem sobie nocleg. Nagle słyszę, że ktoś woła coś do mnie, ignoruję go jednak, zakładam, że to jakiś uprzejmy „maj frend”, który coś chce mi „ożenić”. Cholera, może rzeczywiście wpadłem w paranoję? Przypominam sobie co jakiś czas słowa natręta z Tetuanu i zastanawiam się czy mógł mieć rację? Zdanie zmieniam dosłownie co 5 minut. W jednej chwili próbuje jakoś wytłumaczyć sam przed sobą marokańską kulturę i ich trudne warunki materialne, które zmuszają ich do takich praktyk, ale za chwilę gdy ktoś próbuje mi coś wcisnąć odczuwam złość. No i co z tego, że mają ciężko, oszustwo zawsze będzie oszustwem, a nawet jeśli jakiś podejrzany typek chce mnie tylko zaprowadzić do znajomego właściciela sklepu to kto powiedział, że nie mam prawa być po prostu wkurwiony jeśli taka sytuacja powtarza się co kilka minut?! Aaaaa!!!!!

Może to jednak paranoja? Trzymam w ręce kompas i mapę z przewodnika, przyglądam się mapie i orientuje kompas, kręcę się dookoła i szukam jakichś punktów orientacyjnych, ale nic mi nie wychodzi. Nie wiem jak trafić pod główną bramę medyny, na Bab Bu Dżelud. W końcu po kilkudziesięciu minutach pytam się kogoś, kto nie wygląda szemranie – naciągaczy bardzo łatwo było poznać, takie cwaniaczki wyglądają na całym świecie tak samo – jak dojść w to miejsce. Okazało się, że kręciłem się cały czas bardzo blisko bramy. Znajduję hotel i czuję jak opada ze mnie całe to napięcie. Kurwa mać, o co tu chodzi? Zastanawiałem się czasami nad tym jak wygląda i przebiega moja podróż. Próbowałem doszukać się w tym wszystkim jakiejś radości, przyjemności. Na pierwszy plan jednak wysnuwały się zmagania z naciągaczami, walką z własnym przygnębieniem i nieustannym poczuciem rozczarowania, które doprowadzało mnie do szału. Przecież miało być tak pięknie!

O co tutaj chodzi?!

Marzenia… Jakie kurwa marzenia?! Zamknąłem się w swoim pokoju, który przypominał cele. U góry, przez małe okienko z kratami do środka wlewało się nieco światła, ale wewnątrz i tak było szaro i tak obco. Poczułem się bardzo samotny. Samotność w górach jest cudowna. Połączenie wysiłku, kapitalnych okoliczności przyrody i faktu, że to ja sam o wszystkim decyduję, że to ja kieruje swoim organizmem, który musi sprostać wyzwaniom jakie stawiają mu groźne przełęcze i niedostępne szczyty jest po prostu fenomenalny. To absolutnie wyjątkowe uczucie wolności. Ta wolność, ta przestrzeń wokół staje się jakoby narkotykiem, od którego uzależniłem się już dawno temu. A tu? Znów pokój cela. Brakowało mi przestrzeni, wolnego miejsca… Znów musiałem sięgnąć po czekoladę, ani się obejrzałem i zjadłem ją całą. Spojrzałem do plecaka, to była jedna z moich ostatnich pocieszycielek, no to ładnie pomyślałem. Teraz miałem zostać już naprawdę sam…

Nie czułem tego wszystkiego. Cała ta podróż wydała mi się czymś perwersyjnym. Chciałem tu przyjechać i wcale nie chciałem wracać do domu. Na swój sposób podobało mi się. Podobało mi się to zmaganie z samym sobą. Nawet jeśli doświadczałem całą gamę negatywnych emocji to byłem w drodze. Obcy w nie swoim świecie, ale w drodze. Zresztą, jak najłatwiej poznać to czego naprawdę pragniemy? Albo chociaż wydatnie zbliżyć się do poznania tej tajemnicy? Doświadczając czegoś co nam się zupełnie nie odpowiada. Czułem, że powoli układam sobie w głowie mój własny sposób na podróżowanie, te stany przygnębienia wydatnie mi w tym pomagały, jakkolwiek mało przyjemne by to było… Postanowiłem zostać w Fezie na 2 dni. Miałem chwilowo dość ciągłej zmiany miejsc, zapragnąłem małej stabilizacji. Poza tym chciałem na spokojnie obejrzeć sobie miasto. Ponoć jedno z najlpiękniejszych w arabskim świecie… W przewodniku napisano, że jeśli miałbym zobaczyć tylko jeden budynek w całym Maroku to byłaby to medresa Bu Inania (szkoła) właśnie w Fezie. Z samego rana wybrałem się więc na „polowanie” na medresę. Właściwie od mojego hotelu dzieliło mnie do niej jakieś 100 metrów. Obszedłem okolicę raz, drugi i nic. Wreszcie za trzecim razem, z nosem w przewodniku znalazłem ten cud architektoniczny.

Nijak nie wyróżniało się to to z pośród innych budynków. Nawet nie chciało mi się wchodzić do środka. Stwierdziłem, że pierdziele takie przewodniki i już więcej nie wierzę w żadne cudowne miejsca. Zwłaszcza jeśli mowa o cudach architektonicznych. Opracowałem własny sposób na poznawanie medyny. Wybierałem główną ulicę i szedłem nią do samego końca, po drodze zapamiętując co ważniejsze odnogi. Gdy już spenetrowałem jedną uliczkę wracałem i zagłębiałem się w kolejną odnogę. W pogotowiu cały czas trzymałem kompas. W razie zagubienia, o które nie trudno w gąszczu zatłoczonych dróżek mogłem kierować się do wyjścia patrząc na wskazania kompasu. Świetna metoda!

Fez. Marokańska ulica.

Do słynnych garbarni trafiłem dzięki pomocy „przypadkowego” spotkania z młodym Marokańczykiem. Na zasadzie niemej umowy został moim przewodnikiem. Oczywiście nie potrzebowałem takowego, ale czasem na prawdę ciężko się uwolnić od tych naciągaczy! Tym razem jednak byłem zadowolony, zobaczyłem, a przede wszystkim poczułem garbarnie, nie błądząc nadto. Wieczorem poszedłem jeszcze na wzgórze, które górowało nad miastem. Zachód słońca co prawda nie był zbyt efektowny, ale widok na setki domów mimo to robił wrażenie. Po powrocie do hotelu klasycznie już zasiadłem na tarasie i obserwowałem zycie ulicy. Tym razem miałem chyba najlepszą pozycję podczas całego wyjazdu. Rozłożyłem się dosłownie o krok od ulicy i jakieś 2 może 3 metry w górę.

Marokańska ulica to kwintesencja zróżnicowania. Nieustanny gwar, ruch i pośpiech. Sprzedawcy owoców próbują przekrzyczeć się nawzajem zapraszając klientów do swoich stoisk. Można odnieść wrażenie, że tam wszystko odbywa się na zasadzie słownych transakcji. Słowo – krzyk jest wszystkim. Krzyczą więc straganiarze, kierowcy taksówek i naciągacze na dworcach. Rozkłady jazdy, ceny podane w menu, to wszystko zdaje się być ledwie zbytecznym dodatkiem do żywej rozmowy. Marokańczycy są niezwykle otwarci. I nawet nie mam tutaj na myśli tylko naciągaczy, którzy muszą być na swój sposób bezczelni, inaczej nie „złowili” by naiwnych turystów. W Maroku życie toczy się na ulicy. My chowamy się w swoich domach a oni wylegają na ulice, gdzie zawsze trwa święto. Nie ma znaczenia czy to poniedziałek, środa czy niedziela, tam zawsze coś się dzieje.

Z trudem odnajdywałem się w tej rzeczywistości, w końcu kocham góry i ich zniewalającą ciszę, a tu musiałem stawić czoła natłokowi dźwięków i wrażeń. Jako ciekawostka, przejściowy stan to było absolutnie cudowne doświadczenie, zobaczyć jak różna może być egzystencja, jak ludzie odnajdują się w warunkach zupełnie róznych od tych, w których żyję ja. Cisza? Spokój? To niesamowite, ale wydawało mi się, że w ich słownikach albo nie ma takich pojęć jak cisza czy spokój a jeśli nawet i były to traktowali je ze wzgardą. Bo jak wytłumaczyć szalonych sprzedawców muzyki, którzy cały dzień potrafili przesiedzieć w swoich klitkach słuchając lokalnych hitów ustawionych na maksymalny poziom głośności?

Zmęczenie materiału

Do Meknes jechałem już nieco zmęczony tym wszystkim. Nie potrafiłem do końca odnaleźć się w miastach. Trasę podróży oparłem przede wszystkim na przewodniku, swoje pragnienia i oczekiwania odstawiłem na dalszy plan. Nie odpowiedziałem sobie na najważniejsze pytanie, na jakie trzeba sobie udzielić odpowiedzi przed każdym wyjazdem, czego oczekuję od tej podróży? Przejęty wertowałem przewodnik w poszukiwaniu wskazówek, a tam co chwila pojawiały się opisy cudownych ponoć miast, które zobaczyć trzeba… Lubię miasta. Lubię spacerować po nich nieśpiesznie i po prostu tam być. Ale nie przez bez mała cały tydzień! Tego było za wiele!

Frustracja i rozczarowanie wciąż narastało. Do Meknes trafiłem na chwilę, celem tego dnia było dostanie się do Volubilis – ruin starorzymskiego miasta. Miałem tam jednak wrócić wieczorem, miasto to upodobał sobie pewien szalony władca i zaczął bez opamiętania budować wielkie konstrukcje. Pałace, bramy, mury… Chciał uczynić z Meknes najpiękniejszym miejscem w Maroku, to było jego ukochane miasto. Poza tym płodził dzieci gdzie popadnie, był okrutnym skurwielem, na którego sumieniu zapisało się wiele istnień ludzkich, a mimo to cieszy się poważaniem aż do dziś…

Pierwszy raz postanowiłem skorzystać z Grand Taxi, czyli mercedesa beczki, który kursuje na dłuższych trasach. Mieści się w nim 6 osób, 2 z przodu, 4 z tyłu i rusza tylko wtedy kiedy zbierze się komplet pasażerów. Chyba, że ci się śpieszy i zapłacisz za brakujące osoby… Owszem śpieszyło mi się, ale nie uśmiechało mi się również płacić 50 dirhamów. Chciałem dostać się do Mulaj Idriss – świętego miasta Marokańczyków, a dalej już pieszo do Volubilis. Minęło 10, 20 minut i dalej nikt nie nadchodził. Oprócz mnie w samochodzie siedziała tylko jedna osoba. Po dalszych kilku minutach dałem sobie spokój i poszedłem na dworzec. Autobusy kursowały co godzinę, koszt 8 dirhamów… No to ładnie, na cholerę uczepiłem się tej taksówki?

Przełom!

Po jakichś 30, może 40 minutach znaleźliśmy się w okolicach Mulaj Idriss. Początkowo miałem w planach odwiedzić to miejsce, ale jeśli nawet w przewodniku napisano, że niewierni nie mają tam za dużo do oglądania to stwierdziłem, że sobie odpuszczę i wysiąde gdzieś wcześniej. Zajechaliśmy na przedmieścia, autobus się zatrzymał, a ja nie zastanawiając się długo wyskoczyłem z autobusu. Minąłem ostatnie budynki, znalazłem się w otoczeniu kaktusów i innych egzotycznych roślin, i przestrzeń jak okiem sięgnąć! O ja… Nagle to wszystko, co mnie tak krępowało, stresowało rozprysło się na tysiąc kawałków! Stałem na własnych nogach, niosłem cały swój dobytek na plecach i mogłem iść gdzie tylko zapragnę, otaczała mnie cisza i spokój, zostawiłem za sobą zgiełk i chaos miast. No i to było to! Cholera, to było to! Zacząłem śmiać się sam do siebie. Ty głupku! Niemalże krzyczałem, na co ci były te miasta, nie wiedziałeś, że to nie dla Ciebie?

4 kilometry do Volubilis minęły nie widomo kiedy a ja w euforycznym nastroju zacząłem zgłębiać kompleks ruin. Czułem jak całe to napięcie gdzieś znika i byłem naprawdę zadowolony. Cieszyłem się, że tu jestem. Cieszyłem się, że mam jeszcze 2 tygodnie, i że począwszy od następnego dnia zacznę uciekać od cywilizacji, odwiedzę pustynię a później góry w Atlasie. Nie mogłem się już doczekać. Tymaczasem jednak spacerowałem wśród ruin kolumn, domów i innych budynków, które kiedyś pewnie musiały wyglądać niezwykle efektownie, a teraz pozostały niczym więcej jak ruiną. Spodobało mi się to miejsce. Opuszczałem je z żalem, czas jednak było wracać do Meknes, a następnego dnia zacząć kolejny rozdział marokańskiej odyseji…

Zobacz wszystkie części:

Cześć 1
| Część 2 | Część 3 | Część 4 | Część 5 | Część 6


Galeria zdjęć z podrózy po Maroku.


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



6 Responses to Maroko 2008 cz.2

  1. Camaxtli mówi:

    Ciekawie zbudowałeś napięcie w tej części, z początku zaczynałem nawet współczuć, bo dostałeś Krupówki w Maroku, co równa się frustracji, ale końcówka w kapitalnym stylu! Zastanawiam się czy nie dałbyś rady jeszcze rozszerzyć tej części, tak dla siebie, bo ramy bloga wymagają krótkich tekstów, a mam wrażenie, że miałbyś jeszcze o czym pisać.
    No i odwołanie się do miejsc bliskich, w Twoim przypadku gór, było bardzo ważne. Ponoć w trudnych sytuacjach projektujemy oczekiwania poprzez porównanie, dzięki tym myślom pewnie było Ci łatwiej już w samym Maroku.

  2. Kuerti mówi:

    Camaxtli,

    Nie wiem czy osoby odwiedzające bloga, zwłaszcza te zainteresowane przede wszystkim rajdami, nie są już nieco znudzeni marokańskim tematem. Dlatego nie chciałbym się rozpisywać przesadnie, a mimo to nie mogę się powstrzymać 🙂 . Dopiero teraz układają mi się w głowie obrazy z podróży, czasem zamykam oczy i widzę jakieś przypadkowe sytuację z Maroka. Moja podświadomość próbuje to wszystko poukładać na swoje miejsca.

    Na pewno miałbym o czym pisać! Ale nie chciałbym, żeby to był zwyczajny opis krok po kroku, muszę wybierać co ciekawsze zdarzenia, staram się układać to w jakąś sensowną całość. Specem od pisania nie jestem więc nie wiem czy mi to zawsze wychodzi, ale staram się 🙂 . Może kiedyś tak jak piszesz, pokombinuje coś dla siebie z rozszerzeniem wspomnień…

    Trudne sytuacje.. Jeszcze ich trochę będzie w kolejnych częściach 😉 . Jeszcze tak a’propo samotności w drodze, to nie tylko radzenie sobie z sytuacjami zewnętrznymi, ale tym co nam w duszy gra. Jeśli masz wokół siebie jedną, dwie osoby to nie słyszysz tych „głosów”. Milkną, albo zagłuszone są przez inne stany. Czasem nie jest lekko stawić im czoła, ale to część drogi, pełnia doświadczenia. W grupie ciężko dotrzeć do siebie samego.

  3. Camaxtli mówi:

    A ja nie wiem czy z czasem się wiedza o szczegółach nie zaciera, tym samym czy teraz nie jest najlepszy moment na to, żeby napisać szerzej do szuflady, na przykład pisać równolegle, post i opis kompletny, ale to pewnie od tylu kwestii zależy, że może nie warto się silić na oceny;)

    Jeszcze raz wrócę do „Into the Wild” i „Czekając na Joe”, ciekawe czy gdyby podróżowali do końca w grupie to odkryliby w sobie te pokłady, które w pojedynkę się udało? Bo jednak grupa ogranicza i prowadzi siłą rzeczy do reakcji sztucznych, podporządkowanych chwili, ciekawy jestem jak ich historie, i Twoja Marokańska, by wyglądały z perspektywy jednego z wielu, ale też całe szczęście, że tak się w efekcie nie stało!

  4. Kuerti mówi:

    Camaxtli,

    W czasie podróży pisałem pamiętnik, zawsze więc mogę wrócić do szczegółów. Tam po prostu opisywałem wszystko jak leci, nie było czasu na jakieś refleksyjne opisy. Publikując relację na pk4 mogę sobie poukładać przemyślenia, zauważyłeś pewnie, że sam opis miejsc traktuje nieco po macoszemu.

    Co do filmów.

    Jest taki świetny film i książka, oparte na faktach. Grupa rugbistów rozbija się gdzieś w Andach i walczą o przeżycie. Tytuł „Alive”. Obejrzyj, naprawdę warto. Zwłaszcza w kontekście naszej dyskusji. Myślę, że grupa również może wyzwolić w człowieku dodatkowe pokłady, doskonale to widać w rajdach. Ludzie przechodzą kryzysy, a dzięki pomocy kolegów z teamu jakoś sobie radzą, potrafią sięgnąć po rezerwy.

    Pytanie jakie samo się nasuwa w tym momencie mi na usta brzmi tak: a co jeśli ten sam człowiek znalazłby się gdzieś sam? Potrafiłby wykrzesać z siebie równie wiele? A może poddałby się?

    Jeśli chodzi o tych jednych z wielu. Zacznijmy od tego, że 98% populacji nigdy nie zrobi pierwszego kroku w kierunku takich rzeczy jakie robił Chris czy Joe. A jeśli jednak by się znaleźli w takie sytuacji? Ciężkie pytanie, pomijając kwestie techniczne (np. wspinaczka i generalnie znajomość gór) to wola walki i przeżycia mogłaby być podobna i u zaprawionego w bojach wspinacza jak i np. matki, która kocha ponad wszystko swoje dziecko i pragnie do niego wrócić. A Ty jak sądzisz?

  5. Camaxtli mówi:

    Całkiem możliwe, że siła zaparcia byłaby podobna, tylko sytuacje przez to, że powoduje nimi inny bodziec mogą mieć także inny sposób wyładowania. To ciekawa kwestia psychologiczna, która zaczyna się od pytania, co człowiek może zrobić w sytuacji kryzysowej, aż po desperację wywołaną z rozpaczy złego położenia. Ja u Joe nie widziałem desperacji, bo ona ogranicza pole manewru, ona jest przeciwieństwem myślenia rozumowego, nie pozwala kalkulować, to odmiana szału, szaleństwa, które ma się okazać metodą, Joe (mam takie wrażenie) panował nad swoimi decyzjami, wyznaczał małe cele i parł do przodu mimo świadomości ograniczeń. Myślę, że uratowała go wiedza. Muszę poczytać jeszcze o tym, tam będzie więcej niż na filmie, będzie? A o „Alive” się postaram.
    Miałem jeszcze jedno wrażenie, zaryzykuję z tym, nie wiem czy Joe nie traktował swojej walki o życie na sportowo, padały sformułowania o ich wierze w umiejętności, w siłę i spryt, sam wybór ściany też o tym świadczy, czyli niemoc ukończenia trasy wiązała się ze sportową porażką, nie znalazłem w filmie momentu, który by oddzielał walkę o życie od walki o wynik, w efekcie sam dla siebie stał się trofeum, sam zawalczył o pamięć o sobie, mam z tym problem, ale może w dodatku ktoś podjął ten temat. Zresztą taką dyskusję zawsze można uprościć mówiąc, że nigdy naprawdę nie zrozumie się człowieka, dopóki nie spojrzymy na sprawy z jego punktu widzenia, a to nie przystoi, bo ten punkt jest zmienny. Zrobił się nam typowy off.

  6. Kuerti mówi:

    Hmm… Ani po przeczytaniu książki ani po obejrzeniu filmu nie jestem w stanie stwierdzić po co Joe walczył o życie. Jakkolwiek takie pytanie mogłoby dziwnie zabrzmieć, ale przecież w skrajnych warunkach gdy szansa na przeżycie jest naprawdę mizerna musi być coś co pcha nas do przodu, jakiś cholernie ważny powód, przyczyna, dla której chcemy żyć. Joe nie mówi o tym bezpośrednio.

    Może masz rację z tym ambicjonalnym, sportowym podejściem. A może nie da się tego sensownie wytłumaczyć? Po prostu kierowała nim przeogromna wola życia. Będzie trzeba za jakiś czas ponownie sięgnąć po książkę 🙂 .

    PS. Faktycznie off, myślałem, że dyskutujemy pod wątkiem „filmowym” 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA