Grassor zasługuje na miano najbardziej wymagającej imprezy na orientację. Jeśli trasa dzienna 200 km Harpagana jest ekstremalna, to co powiedzieć o Grassorze 300 km także przez noc? Dodatkową specyfiką jest odkrywanie kolejnych punktów na mapie w trakcie jazdy.
Ilością dodatkowych utrudnień okołorajdowych mógłbym obdzielić kilka zawodów. Zapomniałem pompki i tuż przed startem musiałem się ratować pożyczeniem, na szczęście szef wszystkich szefów – Daniel Śmieja ze Szczecina, miał swoją ubłoconą maszynę na której stawiał punkty. Przeszedłem nad jej wyglądem do porządku dziennego, ale powinno to mi dać do myślenia jak wygląda trasa.
Dzień przed zawodami przeszła nad Polską fala intensywnych burz. Na szczęście nie w trakcie zawodów, a dzięki piaszczystej nawierzchni nie było błota, za to kałuż i śliskich gałęzi nie brakowało. Jeszcze nigdy nie miałem napędu w takim stanie. Cały pokrył się rzadką piaszczystą mazią i smarowanie tego do momentu wyschnięcia nad ranem było problematyczne. Łańcuch w takich warunkach klinował się, aż w pewnym momencie na skutek szarpnięcia wjechałem do rowu. Na szczęście bez konsekwencji.
Start tym razem z półgodzinnym poślizgiem, zeszłoroczny mistrz który się spóźnił 10 minut nie musiał nikogo gonić. Dwie mapy formatu A3, na jednej z nich rozświetlenia wielu punktów z obu arkuszy (okolice punktu w większej skali), do tego opis punktów na kolejnej kartce. Czwarta - karta startowa. Kartę trzeba dziurkować, opisy czytać, arkuszami żonglować w ramach przemieszczania się, mapy zaginać do formatu mapnika, rysować na nich kolejne punktu. W warunkach laboratoryjnych prawie proste. Ale na rowerze, często po brukach i po dwóch ulewach jakie się trafiły, nawet pisak do CD zaczyna nawalać, a papier rwać się i rozmiękać. Najgorszy jednak był mapnik, gdzie już na początku złamała się nakrywka blatu i musiałem doginać pozostałe trzy krawędzie. Pewnie przez to zgubiłem mapę, jak całość poszła w rozsypkę podczas jednej z gleb.
Blisko bazy ulokowany został odcinek specjalny. Bunkry w Strzalinie, należące do umocnień Wału Pomorskiego. Był już taki odcinek specjalny w bunkrach MRU, ale tam było kilka kilometrów pod ziemią i w przestronnych korytarzach można było nawet jeździć! Tutaj była wersja nieco uboższa, cztery punkty pod ziemią, ulokowane na końcu korytarzy żeby jednak te kilkaset metrów przejść, kilkanaście na powierzchni, z reguły ruiny bunkrów, skrupulatnie wysadzonych przez Rosjan. Niezła ilość atrakcji na małym i urozmaiconym terenie (wzgórze, jeziorka, wąwozy), ale na skutek bliskości od bazy (czterokilometrowa betonowa droga Tuczno – Strzaliny powstała podczas budowy umocnień w latach trzydziestych) panuje na OS-ie spory tłok i trochę deptania sobie po pietach. Ba, nawet podczas pierwszej wywrotki położyłem się komuś na rowerze.
Tutaj spotykam i dołączam do dwójki liderów: Pawła Brudło i Grzegorza Liszki. Tak naprawdę jednak w tym momencie to ja jestem wirtualnym liderem, bo gdy panowie analizowali przez pół godziny mapę i usiłowali znaleźć lokalizację punktów tylko na podstawie rozświetleń, ja podbiłem już jeden punkt. Zaliczamy wspólnie OS, potem przez dwa punkty udaje mi się nie urwać, ale potem odpadam, aż tak szybki nie jestem.
Niestety po kolejnej wywrotce na śliskim, zgubiłem mapę na której były rozświetlenia i którą dla wygody złożyłem do małego kwadracika. Zorientowałem się na kolejnym punkcie i wracać nie bardzo był sens, wybrałem powrót do bazy po mapę. To przesądziło o wyniku, bo trudno nazwać optymalnym wariant w formie ósemki zamiast pętli. Nadłożyłem minimum 14,5 km, bo taki odcinek powtórzyłem jadąc dwa razy w tym samym kierunku, wieczorem i w południe (most kolejowy Nowa Studnica – Tuczno). Był za to jeden duży plus powrotu do bazy – wieczorna kawa, żurek i makaron. W końcu było na czym jechać. Noc bez historii, koncentracja na odkrywaniu punktów i tempo całkowicie przegoniły senność. Na szczęście opuszczone cmentarze odwiedzałem już po świcie, były dwa. Nad ranem minimalna temperatura 8,6 stopnia, gdyby nie postój śniadaniowy na przystanku pewnie bym całą noc przejechał na krótko, ale za bardzo się wychłodziłem i bluza była konieczna. W nocy zastanawiałem się gdzie podziały się zwierzęta. Okazało się to o świcie jak wyszły na żer. Kilkanaście zajęcy, trójka dzików prawie przed kołem, dwa inne obudzone w zaroślach trochę fukały niezadowolone, stado jeleni, kilka pojedynczych saren. Jeden zając miał krótki wyścig z rowerem, jak spotkaliśmy się między dwoma ogrodzonymi młodnikami.
Dosyć perfidne było jedno rozświetlenie punktu z cienką brzozą, bo idealnie taka sama konfiguracja terenu była 200 m przed punktem i dałem się skusić na zbędne czesanie terenu, mimo brakującej odległości. Pojedyncza porażka – punkt nr 2, niby trywialny, ale nie znalazłem drzewa przy narożniku ogrodzenia. Punkt był nisko wyceniony i pewnie tu zaczęła się przegrana w głowie. Reszta poszła wspaniale, nie było przypadku że odpuściłem podbicie. Rzecz jasna były momenty zawahań i skrętów nie w tą stronę (kłaniają się rozwidlenia pod małym kątem w lesie, które po chwili skręcają), ale zawsze wiedziałem gdzie jestem i korygowałem sytuację. Najbardziej dumny jestem z punktu na skraju bagienka, gdzie po skończeniu się drogi do niego wiodącej wykonałem pięć skrętów, przeliczając cały czas odległość i trafiłem na punkt! Dojechałem też w nocy, bez błądzenia i to nawet drogą (!), na punkt do którego na mapie ogólnej nie dochodziła żadna droga. Raptem dwa skręty, ale odmierzanie drogi z uwzględnieniem jej kątowego przebiegu. Też satysfakcjonujące.
Nie było denerwującego przedzierania się przez drogi istniejące tylko na mapie. Zbieranie doświadczeń ewidentnie procentuje, na Nocnej Masakrze odcinek z Tuczna do Kalisza Pomorskiego jechaliśmy grupką jakimiś zaroślami, z błędem na początku, potem prowadzenie po torach do mostu kolejowego. Teraz śpiesząc się na metę w drugą stronę pokonałem to lecąc jak na skrzydłach, nie można było tej trasy poprawić: wyprostowałem nieoptymalny łuk drogi ścięciem, zamiast prowadzenia objechałem tory lasem, nawet poprawiłem przejazd do Tuczna z wieczoru i wybrałem drogę lepszą (bo wiele bardziej już grząska być nie mogła), krótszą i wypadająca prawie na bazę.
(Po analizie, jednak niepotrzebnie jechałem mostem kolejowym górą, na mapie widać mostek drogowy tuż nad wodą).
Wspaniałe zawody, jestem z siebie bardzo zadowolony. Trasa ciekawa, punkty w dobrych miejscach (bo przecież nie będziemy wypominać pomylenia w opisie stron świata przy wieży w Kaliszu, no i gdzie była ta 2-ka?). Zgubiona mapa zniweczyła wynik, ale i tak załapałem się na pierwszą dziesiątkę. Nawet półgodzinne spóźnienie było opłacalne, bo jak już byłem w okolicy dwóch punktów wartych łącznie nawet 100 minut spóźnienia to trzeba było je zaliczyć.
Dystans pokonany 312 km, czas 24:38, ilość PK 25/35, OS 16/16, punkty 1117/1430, miejsce 10/35.
Wynik pozasportowy, liczba kleszczy na ciele i w ubraniu: 7.
No i za kran z wężem rower pewnie by podziękował, gdyby mógł.
|