Adventure Racing

Opublikowany 13 maja 2010 | autor Grzegorz Łuczko

18

Adventure Trophy: Relacja cz.3

Część pierwsza | Część druga

„Jak to czy mam kartę startową?!”. Konsternacja. Zatrzymujemy się i przeszukujemy kieszenie, w których znaleźć można wszystko oprócz karty startowej… A ta została na przepaku! 8 kilometrów stąd! Po treku Maciek rzucił kartę przy moim kasku rowerowym, ale nie powiedział mi, żebym się nią zaopiekował – a później ktoś wrzucił ją do skrzyni, zniknęła nam z oczu, a my nie podejrzewając niczego ruszyliśmy jak gdyby nigdy nic na ostatni etap. Idiotyczna sytuacja, prosty błąd. Ale o dziwo, nie ma nerwów – oczywiście jest złość, ale każdy radzi sobie z nią sam ze sobą, schodzi z nas trochę powietrze, ale w obliczu tej kryzysowej sytuacji nie pozwalamy sobie stracić nerwów.

Maciek po prostu wraca się po kartę, a my nieco rozbici czekamy na niego na małej polance. To dziwne, ale w sytuacjach dużo mniej konfliktowych nie zawsze udawało nam się trzymać nerwy na wodzy, ale teraz, w tym, naprawdę kryzysowym, momencie działamy jako team – nikt nie ma do nikogo pretensji, trzeba wrócić się po kartę i po prostu jechać dalej. Tylko, albo aż tyle. Po niespełna godzinie Maciek jest z powrotem.

Kolejne kilometry spędzamy na treningu jazdy w tramwaju. Trzymam Ulę na holu, Maciek jedzie z przodu, a Hubert zamyka nasz mały peletonik. Nauka idzie nam dość opornie – nie możemy znaleźć odpowiedniego tempa, albo jedziemy za szybko, albo za wolno. W końcu gdy nieco załapujemy właściwy rytm okazuje się, że przegapiliśmy drogę w kierunku PK… Na szczęście nie odjechaliśmy za daleko, szybki nawrót i już jesteśmy na dobrej ścieżce – ta szybko jednak się kończy i trzeba zacząć wprowadzać rowery na górę, z której latają szybowce. Podejście jest długie i nieprzyjemne, co rusz musimy pokonywać zwalone drzewa.

To, że tegoroczne rowery na AT poprowadzone zostały w zasadzie tylko po asfaltach to wcale nie wynik lenistwa organizatorów, którym nie chciało się przygotować ciekawszych przebiegów, a terenu, w którym przyszło nam startować. W lesie samo bieganie/marsz sprawiały nierzadko problem, a co dopiero mówić o jeździe na rowerze… Cały ten trud podejścia rekompensuje nam widok ze szczytu i piękna panorama na Bieszczady. To miejsce przypomina mi podobną górę w Sudetach. Tam również latają szybowce. Byłem tam przy okazji Przejścia dookoła Kotliny Jeleniogórskiej w 2008 roku, przez chwile czuję się jakbym znów tam był – tyle, że teraz jestem na rowerze, a nie na pieszo.

Zjazd jest niesamowity, pędzimy jak szaleni. Wiatr we włosach, ręce mocno zaciśnięte na kierownicy, a adrenalina buzuje we krwi… Na fali tego zjazdowego entuzjazmu ciągniemy dalej mocno, bez problemu podbijamy kolejny PK na wiadukcie, a później kierujemy się na zadanie specjalne – podejście na linie i zjazd. Gdy wjeżdżamy pod skałę robi się już ciemno – nagle z przestrachem uświadamiam sobie, że w lesie, bez tej jednej – tej kluczowej! – soczewki, zaczyna mi się mienić w oczach. Dostaję jakiegoś oczopląsu – na szczęście później okaże się, że problem występuje tylko w lesie, na asfalcie jest już ok. Ta sytuacja nauczyła mnie, żeby zawsze mieć w plecaku zapasowe szkło kontaktowe, przynajmniej na to słabsze prawe oko…

Zadanie jest łatwiejsze niż mi się początkowo wydawało. Podejście nie sprawia mi żadnych problemów, szybko wspinam się na samą górę, przepinka i szybki zjazd w dół. Szkoda, że nie robimy tego za dnia, byłoby o wiele ciekawiej i spektakularniej! Zadanie opuszczamy jakoś po 21, przed nami jeszcze kilka punktów kontrolnych, raczej łatwych i powoli zaczyna do mnie dochodzić myśl, że prawdopodobnie uda nam się ukończyć AT… nawet myślę sobie, że dobrze gdybyśmy aż tak się nie śpieszyli, bo chciałbym zaliczyć kolejną, trzecią, nockę na trasie… Moje „modły” zostają wysłuchane, bo ostatecznie będziemy walczyć z pozostałymi kilometrami przez wiele kolejnych godzin, tymczasem jednak jedziemy w Bieszczady! Nad Solinę.

Przed nami 2 zapory do sforsowania. Najpierw ta mniej efektowna w Myczkowcach, do samego punktu dojeżdżamy bez większych problemów, ale w drodze powrotnej Maciek łapie gumę, a ja zaliczam efektowny upadek na rowerze – oczywiście „dobijam” sobie tę rękę, którą nadwyrężyłem na rolkach. Jakżeby inaczej! Siedzimy z Ulą na ławce na zaporze i czekamy na chłopaków. Za dnia musi tu być pięknie, ale teraz widać niewiele, poza tym jesteśmy zmęczeni, senni, mało skłonni do podziwiania widoków, nawet jeśli byłoby co oglądać… Porównywałem kilka akapitów wcześniej start w AT do wyjazdu rowerowego – tak, widzę w tym wiele podobieństw (oczywiście Speleo czy Navigatorzy będą mieć inne skojarzenia), ale różni je jedna, zasadnicza różnica. Na rajdzie wciąż obecny jest zewnętrzny imperatyw, który każe stale nam się poruszać do przodu. Te wszystkie przestoje, przerwy w pokonywaniu kilometrów traktuję jako zakłócenie, coś co mnie bardzo mocno uwiera. Nie jestem w stanie się odprężyć podczas takiego posiedzenia na ławce – cały czas mam świadomość, że powinniśmy poruszać się do przodu, gonić czas i inne teamy. Odpoczynek? Tak, ale na mecie!

W końcu zjawiają się Maciek z Hubertem i ruszamy dalej. Podjazdy, a może zjazdy, wszystko już mi się miesza. Dobiera się do mnie sleepmonster – czuję się jakbym był w jakiejś równoległej rzeczywistości. Wszystko wokół jakby rozgrywa się w zwolnionym tempie. Mam opóźnioną reakcję – zastanawiam się czy ten stan utrzyma się przez całą noc? Moją senność wzmaga monotonia. Im przelot prostszy, a nawierzchnia lepsza, tym moja koncentracja leci na łeb na szyję. Mózg, bez wystarczająco mocnych bodźców z zewnątrz, przełącza się w tryb oszczędzania, nie potrafię nad tym zapanować. Przynajmniej dopóki nie wjedziemy do Soliny…

Na podjeździe pod zaporę przechodzi mi senność. Z kurortu dochodzą głośne dźwięki muzyki, w końcu jest sobota w majówkę, ludzie przyjechali się tu zabawić. My również, ale trochę inaczej. Jutro rano, gdy całe miasteczko będzie pogrążone w pijackim śnie, my będziemy gdzieś daleko, być może już z powrotem w Arłamowie? Czuję się obco w tym miejscu, być może w innym czasie sam przechadzałbym się o tej porze z piwem w ręku, ale teraz czuję się jak leśny ludek, który przypadkiem dostał się w samo centrum cywilizowanego (a może to wcale nie cywilizowany świat?) świata. Lawirujemy pomiędzy ludźmi z butelkami z piwem i rozbitym szkłem na drodze. Punktu nad zalewem oczywiście nie ma – ktoś go sobie zabrał na pamiątkę, po telefonicznej konsultacji z sędziami ruszamy dalej.

Niedziela. 3 maj 2010.

Kolejny punkt wydaje się łatwy – trochę terenu dla odmiany, ale PK stoi na szlaku rowerowym, nie powinno być problemów, nie powinno… Po szaleństwach nad Soliną znów wkraczamy w ciemną i cichą noc, oddychamy z ulgą, ale znów zaczyna dobierać się do nas stary znajomy sleepmonster. Maćka łapie przemożny kryzys – nie jest w stanie dalej jechać, zarządzamy więc krótką drzemkę. Znajdujemy przytulne miejsce przy kościółku i tam zalegamy na 20 minut, niedługo po nas na spoczynek przyjeżdża również Med Adventure Team Oil, z którym wielokrotnie wcześniej mijaliśmy się na kolejnych PK.

Po 20 minutach wstajemy cali zmarznięci – pod NRCtą było przyjemnie ciepło, ale bez niej nie jest już tak fajnie. Sen zaplanowaliśmy przed podjazdem, to była strategiczna decyzja, mieliśmy szansę się rozgrzać podjeżdżając. Nasza jazda nie trwa jednak długo – Maćka nadal trzyma sleepmonster, ładujemy się w przydrożne krzaki i tym razem ustalamy godzinną drzemkę. Kładziemy najpierw jedną folię, później sami układamy się na niej przykrywając się kolejną NRCtą. Leżymy tak razem jak jakaś monstrualna kanapka. Jesteśmy blisko siebie i jest nam ciepło. Sen nadchodzi bardzo szybko…

Zapominam nastawić budzika. Hubert jednak czuwa, budzi nas po godzinie. Pobudka jest cholernie nieprzyjemna, trzęsiemy się z zimna starając się dojść do siebie. Na przepaku wrzuciłem do plecaka kawał ciasta, ważyło to z pół kilo, ale jak smakowało! Co z tego, że z marketu i pewnie napakowane chemią, ale w tym momencie, o 1:26 w nocy trzeciej doby Adventure Trophy, smakowało wybornie! Przejeżdżamy przez wieś, za którą mamy odbić na prawo szlakiem rowerowym i rozpoczynamy naszą wycieczkę w kosmos… Punkt miał być oczywisty – miał, słowo klucz. Droga staje się bagnista, pełno potoków i ta ciemna noc, podczas której nic nie widać.

Mamy problem z namierzeniem właściwej drogi. Ładujemy się na jakąś łąkę i debatujemy nad mapą. Kolejne godziny spędzimy na bezskutecznych próbach dotarcia na PK, lub choć w jego pobliże. Wychodzimy na kolejną polanę – z której mamy nadzieje przebić się do drogi prowadzącej na PK. Zaczyna mżyć deszcz, robi się mglisto. Rzeczywistość staje się cholernie mało realna… Wreszcie zrezygnowani zalegamy w lesie. Przysiadam na jakimś drzewie i kładę głowę na kolanach. Hubert podejmuje ostatnią próbę odnalezienia drogi, a my przez tych kilkanaście minut kulimy się z zimna i próbujemy wyszarpać choć kilka minut snu. Hubert wraca – niestety nie odnalazł drogi. Tymczasem powoli jaśnieje…

Nie mamy wyjścia – trzeba się wrócić do miejsca, z którego przyjechaliśmy, czy raczej przyszliśmy. Jest już zupełnie jasno, gdy schodzimy z tej pierwszej łąki na drogę, krótki powrót i znajdujemy „naszą” drogę. Tracimy kilka godzin, ale wreszcie jesteśmy w dobrym miejscu. Mija 66 czy 67 godzina, wydajemy się być już tak stępiali na wszystkie bodźce, że nikt z nas nawet się nie irytuje tym błędem – po prostu targamy rowery przed siebie nie rozpamiętując tego, co stało się w nocy. To był stan, którego nie osiągnąłem nigdy wcześniej – takiego zmęczonego zafiksowania na celu, nasze organizmy były już tak wyprute, a nasza perspektywa tak różna od tej, którą przyjmujemy zwykle na krótkich (30h to rajd krótki?) rajdach, że takie błędy i przeszkody jak ta, nie robiły na nas już żadnego wrażenia. Zaprogramowani byliśmy na ukończenie i tylko to miało znaczenie.

Gdy podbijamy punkt numer 50 już wiem, że musiałoby się wydarzyć coś naprawdę złego i pechowego, żebyśmy nie dojechali do mety. Przed nami proste 2 punkty i łatwe przeloty po asfalcie. Choć do mety jest jeszcze daleko, to ogarnia mnie już przyjemny stan zmęczonej euforii. Oddycham z ulgą, bo już nie ma przed nami niczego, czego mógłbym się obawiać, po prostu trzeba przejechać te kilkadziesiąt kilometrów i wtoczyć się na górę, na której zlokalizowana jest meta Adventure Trophy…

Czarna o 6 rano. Rabe niedługo potem. Droga wydaje się prowadzić cały czas w dół, a może to ja już mam przywidzenia. Kręci mi się naprawdę przyjemnie – zupełnie nie czuję się jak po prawie 3 dobach wysiłku nonstop… PK51 podbijamy bez problemów. Został już tylko jeden. Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się przy sklepie. Kupujemy normalne żarcie, a Hubert zaopatruje się w szampan, to na świętowanie, które jest już tuż, tuż. Jesteśmy przecież tak blisko i pokonaliśmy tak wiele. Te wszystkie kilometry i godziny napierania. To wszystko zostało już za nami. Te kraksy na rolkach, te trudne treki, te kajaki i te rowery – słońce grzeje niemiłosiernie, kręcę pedałami nieco przymulony i ogarnia mnie dziwna nostalgia, świadomość końca… 3 doby w trasie, można się do tego przyzwyczaić.

Do tego witania dnia gdzieś w krzakach, czy to pieszo, czy na rowerze, albo na kajaku. Do tego spotkania z nocą i potworami sennymi. Czy wreszcie do tego ciągłego przemieszczania się, które już niedługo miało się zakończyć definitywnie… Gdzieś po drodze Maciek ponownie łapie gumę, czekamy na niego kawałek dalej we trójkę, kładziemy się na chwilę na trawie… nie wiadomo kiedy budzi nas głos nadjeżdżającego Maćka! Przysnęło nam się na kilka minut, było tak przyjemnie, tak miękko i tak ciepło. Po raz ostatni wbijamy się w las, z trudem prowadzimy rowery po ścieżce, na której leży pełno zwalonych drzew.

Ta przeprawa wydaje się nie mieć końca – mijają kolejne minuty, ale teraz to przestaje mieć już znaczenie, meta jest na wyciągnięcie ręki. Gdy zjeżdżamy do asfaltu zostaje nam raptem 10 kilometrów. Krótki podjazd, wypłaszczenie i trochę z górki. Już tylko 5 kilometrów. Maciek ciągnie Ulę na holu, my z Hubertem odjeżdżamy nieco do przodu. Zaraz będziemy na mecie Adventure Trophy! Nie mogę opędzić się od tej myśli. Tyle wysiłku, tyle godzin.. a zaraz, tak po prostu wjedziemy na tę pieprzoną metę i wszystko się skończy. Dojeżdżamy do skrętu na hotel Arłamów – ostry zjazd i ostry podjazd, ten ostatni! Zaczyna kropić deszcz, po raz pierwszy od 3 dni – akurat gdy kończymy zawody! Niesamowite (później rozpada się na dobre, a niebo przysłoni się ciemnymi chmurami)!

Przekraczamy linię mety. Uśmiecham się. Udało się! Udało się! Padamy na trawę i nieskładnie próbujemy podzielić się wrażeniami z trasy. Radość przeplata się ze smutkiem i nostalgią. Emocji i doświadczeń z tych ostatnich 3 dni jest tak wiele, że potrzebujemy czasu, żeby się z nimi oswoić… Jedno jest pewne, ukończenie długiej trasy na Adventure Trophy to coś, czego warto doświadczyć choć raz, nie tylko w rajdowym, życiu!

73 godziny 30 minut. Miejsce 6 na 10 zespołów.

Zdjęcia: maxi, Piotr Siliniewicz, adventuretrophy.pl


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



18 Responses to Adventure Trophy: Relacja cz.3

  1. hiubi mówi:

    Ciągle nie mogę zabrać się do swojej relacji.Jak czytam twoją- nawet gdy przypomnę sobie wszystkie trudne sytuacje na trasie- bardzo chcę tam wrócić i przeżyć to wszystko od nowa. Bo było tak pięknie…
    Dzięki tej relacji zdałem sobie sprawe z jednej sprawy: konflikty przytrafiały nam się w sytuacjach banalnych, ale w sytuacjach trudnych byliśmy ZESPOŁEM. Przeżyliśmy dwa naprawde trudne momenty: zgubienie karty i kryzys nocny w Łobozwi. Takie blędy jak zgubienie karty zdarzają się. Maciek zepsuł, Maciek naprawil, a my odpoczęliśmy, przy okazji zalapując sie na fotki w gobieszczady.pl Obeszło się bez pretensji i wyrzutów. Sądze ,ze gdyby Maciek nie znalazł karty- też pojechalibyśmy dalej w czwórkę.
    Nocleg za Łobozwią to esencja rajdowania, szkoda, ze nie padał deszcz ;)Maciek (który fizycznie był od nas dużo, dużo silniejszy) załapal zwałkę tak straszną, ze oparł się o rower i zasnął na stojąco. Nie był w stanie zrobić dwóch kroków. Musieliśmy rzucić rowery do rowu i wymoscić sobie posłanie na krzakach jeżyn. Kiepskie miejsce, spać nie mogłem, bo kłuło mnie w d… Wszystko wtedy zadzialało jak powinno- nie pogubiliśmy się, bylismy razem i przetrwaliśmy najgorszy kryzys. Rano Maciek oczywiście znow był najmocniejszy 😉

  2. konrad mówi:

    Przede wszystkim wielkie gratulacje dla Was za ponad 70 godzin na AT. A relację czyta się jak dobrą książkę 🙂

    pozdrawiam

  3. Piotrek mówi:

    Jeszcze raz, ogromny szacunek i gratulacje!

  4. Misiek mówi:

    Gratuluję!

    Po takiej relacji aż chce się rozwijać swoje umiejętności rajdowe, budować zespół i… startować. Poza tym w relacji „czuć prawdziwą pasję”

    Czy będzie relacja z wycieczki po wschodniej Polsce?

  5. wlkp mówi:

    Z komentarzami wstrzymałem się do końca ostatniego odcinka no i cóż powiedzieć. Jeszcze raz gratulację dla całej czwórki za walkę, ukończenie i oczywiście gratulacje za piękną relację…
    też tak bym chciał… kiedyś 🙂

  6. Krolisek mówi:

    „…bardzo chcę tam wrócić i przeżyć to wszystko od nowa. Bo było tak pięknie…” tak!

  7. hiubi mówi:

    Ula- na rajdzie chcialem cie zabić, gdy marudziłas.
    Dziś dałbym się pokroic, żeby posluchać, jak marudzisz.

  8. krystyna mówi:

    ogromny szacun przede wszystkim za ukończenie trasy, relacja rewelacyjna, naprawdę czytałam z zapartym tchem, a na dodatek mobilizująca do akcji : „nie siedź w domu, idź na wycieczkę” 😀 w moim przypadku niekoniecznie na rajd:D Gratuluję wygrania najtrudniejszej walki, walki z samym sobą i stworzenie naprawdę dobrej drużyny, z którą można wiele zdziałać.

  9. emilka mówi:

    Bardzo, ale to bardzo Wam zazdroszczę:) Szkoda, że nie można pogodzić mojego biegania z rajdowaniem. Twoje teksty czytam z zapartym tchem. Często wtedy przypominam sobie Maraton Piasków i te wszystkie emocje, które towarzyszą po drodze. Fajnie, że mogłam tego doświadczyć. Tym bardziej identyfikuję się z Wami.

    Gratulacje! Podziw! Szacun! Dla Was wszystkich i każdego z osobna!!!

  10. TMS_racer mówi:

    >> A relację czyta się jak dobrą książkę 🙂
    Potwierdzam, a szczególnie podobała mi się końcówka.

    Nie wiem jak wy, ale może raz, dwa razy w życiu przekroczyłem granicę 24h bez snu i pamiętam co się w takich momentach dzieje. Powiedzmy sobie otwarcie, z psychologicznego punktu widzenia to są odmienne stany świadomości – Kuerti potrafisz to bardzo dobrze przenieść na pismo.

    Odmienne nie oznacza że gorsze – wprost przeciwnie. W pewnym momencie następuje moment, gdy nie martwię się „pierdołami”, ba, nie myślę o nich, jestem skoncentrowany na jednej prostej rzeczy – byle dalej, do celu, do kolejnego PK. Najprostsze rzeczy potrafią cieszyć, ból i zmęczenie zanikają, mógłbym tak wędrować i wędrować, jechać i jechać… wydaje się bez końca.

    W pewnym momencie sam staję się lasem, ścieżką, niebem, zanikają kolejne bariery (choć świadomość jest cholernie selektywna i skupiona niczym soczewka, choć zatrzymanie się na dłużej niechybnie może skończyć się niepohamowanym „odpłynięciem” w głęboki sen…)

    Kiełkuje we mnie ciekawość / chęć zakosztowania rajdowej przygody. Niestety na razie ograniczę się do pieszego/biegowego przełamania dystansu „ultra”, czeka mnie sporo pracy…

    Kuerti, jeszcze raz gratulacje, że wreszcie spełniłeś swoje marzenie !

  11. Kuerti mówi:

    Wielkie dzięki za wszystkie dobre słowa, jest mi bardzo miło 🙂 . Mam nadzieje, że ta relacja pokazała Wam, że start na długiej trasie AT (czy podjęcie jakiegokolwiek innego wyzwania) to rzecz do zrobienia! Mnie to zajęło 7 lat, Hubertowi 10.. wiem, te liczby przerażają, ale.. ale ostatecznie nam się udało, prawda? Warto próbować gonić za swoimi marzeniami, naprawdę warto!

    Polecam świetny tekst Huberta:

    http://dolnysan.blog.onet.pl/AT-zamiast-relacji,2,ID406427998,RS1,n

    „Słońce świeci, a do mety tak blisko. Dziesięć lat marzeń. Dziesięć lat treningów na mrozie i w upale. Cztery nieudane próby. Jeszcze tylko parę kilometrów podjazdu i marzenia spełnią się, ukończę to pierdolone Adventure Trophy.”

    Piękne słowa!

    I jeszcze genialne:

    „Nie mam żony. Nie mam dziecka. Nie mam długów banku. Nie istnieją ZUS ani Urząd skarbowy. Ważny jest tylko najbliższy punkt kontrolny. Ważny jest limit. Ważna jest taktyka na najbliższy etap. Ważne są stopy Uli i picie w camelu. Reszta nie istnieje. Zapominam o realnym życiu. Wszystko zawęża się do przetrwania na trasie. Do zaplanowania kilku najbliższych godzin. Do wysuszenia stóp. Do minutowego snu gdy Maciek, Grzegorz i Ula sprawdzają mapę. Reszta nie istnieje. Nirwana.”

    TMS_racer,

    Od którejś godziny to, co dzieje się na trasie to już jest inna rzeczywistość. Inny świat… Lubię te odmienne stany 🙂 .

  12. jasiekpol mówi:

    Nie wiem czy doświadczyliście takiego momentu gdzie jest ci wszytko jedno , idziesz czy stoisz, jedziesz czy nie jedziesz – wszystko jedno. Tak mi się czasem po 24 godz włącza ale potem przechodzi niestety i wolę stać i siedzieć.

  13. Kuerti mówi:

    Tak, są takie momenty, krótkie bo krótkie, ale są. Fajne uczucie.

  14. Maciej mówi:

    Brawo. Gratulacje. Świetna relacja i ciekawe przemyślenia.

    Maciej/Niezła Korba

  15. Paweł mówi:

    No kurcze, duża rzecz. Dopiero teraz przeczytałem całość, wcześniej znałem trochę Wasze przygody z opowieści Uli.

    Kompletnie nie wiem jak bym się zachował na takim rajdzie. Obawiam się że bym gdzieś po drodze usnął po prostu. Te wolne treki by mnie usypiały strasznie.

    Jeszcze raz gratuluję całemu zespołowi; podziwiam Ulę, że po tym obtarciu, poobijaniu na rolkach miała zacięcie do dalszej walki. Musiała podobnie jak wszyscy bardzo, bardzo chcieć ukończyć.

    Grzesiek, jak się teraz czujesz fizycznie? Jak długo się dochodzi do siebie po takim rajdzie? W którym dniu po zacząłeś trenować?

  16. Kuerti mówi:

    Dzięki Paweł!

    Jak się czuję? Teraz kiepsko, ale przesadziłem trochę z treningami w zeszłym tygodniu, zrobiłem 2 mocne akcenty biegowe i trochę się chyba zajechałem, za wcześnie po AT.. Pierwszy trening zrobiłem w czwartek, nogi mnie bolały, ale ogólnie było ok, później jeszcze rower i bieganie. Na rowerze noga podawała, ale w kolejnym tygodniu już było raczej kiepsko. Generalnie muszę opanować jeszcze postartowy odpoczynek 🙂 .

  17. Kristof mówi:

    Trochę odczekałem, aż opadną emocje po zakończeniu i zabrałem się do przeczytania kompletu rajdowej trylogii. Świetna robota – nie myślę tu tylko o tekście 🙂 Wszystkie przygotowania przez miesiące jak puzzle złożyły się w całość podczas AT. Dzięki za dzielenie się relacjami – można przez moment też TAM być. Chapeau bas dla całego teamu 🙂

  18. Kuerti mówi:

    Kristof,

    Witaj na PK4! 🙂

    Dzięki! 🙂 . Zamiast przez moment też TAM być proponuję zacząć już treningi, żeby być TAM przez 70 kilka godzin! 🙂 .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA