Adventure Racing

Opublikowany 9 maja 2010 | autor Grzegorz Łuczko

19

Adventure Trophy: Relacja cz.1

Środa. 29 kwiecień 2010.

Adventure Trophy to brzmi dumnie. Długa trasa na Adventure Trophy, nie ma chyba żadnego innego rajdu w Polsce, który zasługiwałby na miano kultowy – a AT jest kultowe, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. To miały być te „naj” zawody – najdłuższe, najtrudniejsze, najbardziej spektakularne i wreszcie najdłużej wyczekiwane. 7 lat minęło od chwili, gdy usłyszałem o nich po raz pierwszy i właśnie tyle czasu musiało minąć, abym stanął na linii startu trasy masters. Podczas jazdy do Arłamowa (bazy rajdu) myślę o tym wszystkim, ale nie czuję tego ogromu wyzwania, którego się podjąłem – oczywiście jest stres i są obawy, ale takie zwyczajne, takie, które dobrze już zdążyłem poznać.

W gruncie rzeczy to przecież to samo, co robiłem już wcześniej, tyle że dłużej i dalej. Zamiast 40 godzin, które do tej pory były moim rekordem długości trwania zawodów, teraz przyjdzie mi rajdować przez godzin 76, może mniej? Zamiast dotychczasowych, rekordowych 250 kilometrów, teraz pokonać musimy prawie 400. Oczywiście nie wiem jak zachowa się mój organizm po dwóch dobach rajdu, ale czuję się dobrze przygotowany, i fizycznie i psychicznie. Te moje osobiste rozterki są jednak stosunkowo mało ważne, bo przecież nie wyjdę na trasę sam – będę jedynie jednym z trybów większej maszyny, naszego czteroosobowego zespołu, który nie tylko razem musi stanąć na linii startu, ale wspólnymi siłami pokonać całą trasę i razem przekroczyć linię mety.

W bazie spotykamy się całą czwórką, Ula, Hubert, Maciek i ja. Każdy z nas jest inny, a jednak jutrzejszego poranka przyjdzie nam stworzyć jeden organizm, który, w teorii, powinien dążyć do tego samego celu. Napisałem, w teorii, bo jak się później okaże, choć cel mamy ten sam, nie zawsze mamy podobny koncept na jego realizację.

Krzątamy się w bazie do ostatnich chwil próbując ogarnąć cały sprzęt na przepaki, prowiant i szpej na zadania specjalne. Przeraża nas nieco ogrom tego zadania, tego wszystkiego wydaje się tak wiele, żeby tylko niczego nie zapomnieć, albo nie włożyć w zły przepak… Mam przygotowaną rozpiskę, co na który przepak, ile jedzenia, picia i tak dalej – pomaga mi to w zorganizowaniu się. Wydaję się być skupiony i przygotowany, ale to tylko maska, za którą ukrywam stres. Niemniej to zorganizowanie pomaga mi się uspokoić.

Wieczorem dostajemy mapy – szybki rzut oka na duży arkusz i wszystko jasne. Etapy rowerowe po asfaltach, raczej łatwe, ale trekingi… trekingi będą rzeźnickie. Na kajaku będziemy spływać wzdłuż Sanu, więc nie powinno być ciężko. A rolki? A rolki będzie trzeba po prostu jakoś przetrwać. Najgorsze będą te etapy piesze, już w tym momencie wiem, że trudno będzie nam pokonać je całe, prawdopodobnie będziemy musieli je skracać… Po północy kładziemy się spać. Staram się już nie myśleć o tym co mnie jutro czeka – najgorsze jest to czekanie i te myśli, które wtedy przychodzą do głowy. Najlepiej nie myśleć? Tak! Na trasie nigdy nie ma stresu – jest samo działanie, nie ma już miejsca na obawy.


Czwartek. 30 kwiecień 2010.

Kilka minut przed 10:00. A więc zaraz to wszystko się zacznie. Nie ma podniosłego nastroju. Po prostu chcemy już wystartować. Pierwszy etap BnO na 7-8km. Dostajemy 4 mapy i 4 karty startowe, każda osoba z zespołu dostaje swoje punkty. Ula dostaje 2 najbliższe, ja kilka najdalszych, a Maciek z Hubertem kilka w środku mapy, nieco trudniejszych nawigacyjnie. Praży słońce i jest gorąco. Jednego możemy być pewni, pogoda na AT nam dopisze, prognozy zapowiadają piękną i słoneczną majówkę. Liczę na dobrą pogodę, pomyślałem sobie, że podczas debiutu na długiej trasie niech nam choć warunki atmosferyczne dopiszą, następnym razem może być zimno i padać deszcz, ale nie dziś!

No i start. rozbiegamy się w różnych kierunkach. Ja do swojego pierwszego PK mam kawał drogi. Zbiegam wzdłuż wyciągu i później dalej asfaltową drogą. Biegnę za Krzyśkiem Dołęgowskim i Maćkiem Dubajem. Staram się nie forsować tempa, a mimo to pot leje się ze mnie strumieniami. Z asfaltu odbijam w teren i robię małą pętelkę po lesie w poszukiwaniu moich 4 PK. Te znajduję bez problemów i po kilkudziesięciu minutach jestem już z powrotem na drodze pod hotel w Arłamowie. Podchodzę pod wyciąg i spotykam Ulę. Chłopaków jeszcze nie ma. Czekamy na nich kilka minut – wreszcie są! Mamy komplet punktów, i o dziwo, ruszamy jako 4 team. BnO poszło nam więc świetnie.

Oczywiście nie podpalamy się, przecież to nic nie znaczy, to tylko skromne preludium do całej trasy. Późniejsi zwycięzcy – Speleo Salomon – tracą na tym etapie 20 minut do najszybszego teamu, co wcale nie przeszkadza im zakończyć zawodów na pierwszym miejscu… Przy zejściu do rolek (kolejny odcinek to łączony etap treking/rolki/treking) uwidaczniają się pierwsze rozbieżności w naszym zespole co do tempa jakim mamy się poruszać. Maciek wyrwał do przodu i najchętniej goniłby prowadzące zespoły. Nie dziwię się mu – jest wyraźnie mocniejszy niż my i ma potencjał na ściganie się na najwyższym poziomie. My chcemy po prostu ukończyć te zawody.

Przed startem powtarzam to zdanie jak mantrę – chcę po prostu ukończyć te zawody, chcę ukończyć te zawody… Nie interesuje mnie nic więcej. Kilka razy przejechałem się już na zbyt wielkich oczekiwaniach i od tamtej pory zmieniłem podejście. O dziwo, brak oczekiwań (nie chodzi mi o zupełny brak oczekiwań, bo te jednak zawsze są obecne, chęć ukończenia jest takowym, ale to jest zdrowe oczekiwanie) poskutkował poprawą osiąganych przeze mnie wyników. Okazało się, że im mniej się napinam na dany start, tym lepiej mi idzie. W przypadku AT zdawałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy wszystko zależy od dyspozycji najsłabszego członka zespołu w danym momencie, to było jasne, że każdy z nas prędzej czy później doświadczy swojego kryzysu. Moja forma, moja moc, to wszystko tak naprawdę było sprawą drugorzędną, wtórną wobec mojej postawy wobec reszty zespołu. Nie indywidualna siła lecz zespołowa współpraca, to powinno być kluczem do sukcesu na tego typu rajdzie…

Poruszając się w czwórkę musieliśmy brać pod uwagę tempo najwolniejszej osoby w zespole. Nie zawsze było to łatwe. Zmęczenie, senność, złość, frustracja, rozczarowanie, gniew, poczucie bezsensu, te wszystkie emocje, których doświadczaliśmy nie ułatwiały nam sprawy. Nie zawsze łatwym jest zdusić w sobie indywidualistyczne podejście, chęć wyrwania do przodu, swoją własną ambicję. Nawet jeśli widzimy, że partner z zespołu niedomaga. Start na AT nauczył mnie bardzo wiele jeśli chodzi o współpracę w teamie. I pod tym względem to były najtrudniejsze zawody na jakich brałem udział – nie będę opisywał wszystkich tarć i sprzeczek pomiędzy nami – to nasza prywatna sprawa, ale chciałbym zaznaczyć, że rajdowanie na długiej trasie w zespole czteroosobowym to nie tylko wyzwanie, które polega na pokonaniu przerażającego dystansu, ale to również wcale nie mniejszy problem z utrzymaniem dobrych relacji w zespole i byciu jednym teamem przez cały okres trwania zawodów.

Przy przejściu przez potoczek doganiamy Maćka i napieramy dalej już razem. Wkrótce mija nas Speleo, puszczamy ich przodem, my nie ścigami się z nikim, może oprócz nas samych… Do rolek mamy jakieś 7 kilometrów, przekraczamy jeden grzbiecik i schodzimy na zniszczony asfalt. Zniszczony, ale taki na którym da się już założyć rolki. Moje są zniszczone, więc śmiało je nakładam i nie mam oporów przed jazdą nawet po piaszczystym asfalcie. Do formalnego rozpoczęcia rolek (i dobrego asfaltu) mamy jeszcze kilka kilometrów, które pokonujemy raczej niespiesznie, próbując przyzwyczaić nogi do jazdy.

Odcinek rolkowy ma być pofałdowany – nie boję się samej jazdy, ale jeśli będą tam ostre zjazdy, to będzie kiepsko… Już wkrótce okazuje się, że trasa jest niesamowicie pofałdowana, z początku zjazdy są krótkie, nie mamy problemów, aby najpierw rozpędzając się, później stracić prędkość przy kolejnym podjeździe. Najgorsze ma jednak dopiero nastąpić… W oddali dostrzegam zespół Navigator – mozolnie podjeżdżają pod górę, Sławek Łabuziński rzuca, że zjazd jest ok, żebyśmy tylko uważali na zakręty. Nie wziąłem pod uwagę, że Sławek trenował kiedyś łyżwiarstwo szybkie, i że z jazdą nie ma żadnych problemów, w przeciwieństwie do mnie. To, co dla niego jest względnie ok, dla mnie to coś ponad moje umiejętności.

Z początku jednak nie jest źle. Powoli nabieram prędkośći, ale jeszcze wszystko jest pod kontrolą. Martwi mnie nieco, że nie widać końca zjazdu i wciąż przyśpieszam. Gdy pędzę już całkiem szybko dostrzegam Ulę, która zakończyła swoją jazdę szorowaniem po asfalcie, na domiar złego przeturlało ją kilka metrów po żwirku, którym wyłożone jest pobocze. Nawet nie zdążyłem zapytać się jej czy wszystko ok, nie byłem w stanie już zatrzymać się przy tej prędkośći. Mogłem tylko przyśpieszać.. i modlić się o koniec zjazdu! A tego widać nie było… mój koniec był bliski… Pędziłem już jakieś 40 km/h gdy nogi zaczęły mi się rozjeżdżać, dostałem telepki, której nie mogłem opanować. Tak jak i tej prędkości. Zdążyłem tylko pomyśleć „o, kurwa, zaraz będę leżał”, gdy zacząłem zapoznawać się z fakturą asfaltu.

Przeszorowałem dobrych kilka metrów, aby wreszcie w bezruchu zakończyć ten szalony zjazd. Podnoszę się powoli, mając nadzieje, że nic mi się nie stało i będę mógł kontynuować jazdę. Dotykam kolan, łokci, głowy – wszystko ok. Ochraniacz na kolanie trochę zniszczony, ale przecież od tego jest, żeby chronić w takich sytuacjach. Najgorzej jest z prawą dłonią, na której nie miałem ochraniacza. Jest potłuczona. Boli mnie kciuk. Ale nie na tyle, żeby się mazać. Wstaję więc znów na rolki i po chwili ruszam dalej. Doganiam Maćka, który jak się okazuje również miał bliskie spotkania z asfaltem. Tylko Hubert wyszedł z tego zjazdu obronną ręką, ale on miał rolki, które same hamują 🙂 .

Od tego momentu kończy się nasza dobra passa. Ja z Ulką mamy straszne traumy po naszych upadkach i zostajemy z tyłu. Boimy się zjeżdżać – przed AT byłem na kilku treningach rolkowych i znacznie poprawiłem swoje umiejętności od zeszłego roku, kiedy to cieniowałem strasznie na rajdzie Wisły, ale to było za mało na tak wymagającą trasę. Bałem się nabierać prędkości, strach przed kolejną kraksą był zbyt wielki. Wolnym tempem poruszaliśmy się więc do przodu. Po pierwszym nawrocie zdecydowaliśmy się, że omijamy jeden PK etapu rolkowego. Nie wracam na ten morderczy zjazd ( i podjazd), tylko robimy małą pętelkę i po nawrocie ruszamy na treking. Z początku chcę jeszcze powalczyć o cały etap, ale gdy w końcu już zdejmujemy rolki, oddycham z ulgą i z przyjemnością ruszam dalej, już bez butów z kółkami…

Z początku mamy ambitne plany zrobienia całego etapu, szybko jednak okaże się, że będzie to ponad nasze siły. Możliwość skracania trasy to nowość w tej edycji AT, nowość bardzo przyjazna dla słabszych teamów, takich jak nasz. Na liście startowej AT znalazło się 10 zespołów, z czego tylko 4 najlepsze ekipy miały realną szansę na zaliczenie całej trasy, reszta musiała nieźle kombinować co opłaca się opuścić, a co zaliczyć. Każdy punkt miał swoją karę czasową, łatwiejsze PK miały mniejsze kary, trudniejsze większe. Brak punktów na etapach specjalnych kosztował od 25 do 30 minut, normalne punkty do 2-4 godziny kary. Podstawą klasyfikacji była suma wszystkich punktów kontrolnych. Zespoły walczące o zwycięstwo oczywiście tak czy inaczej musiały zaliczać wszystkie PK, jednak jeśli ktoś, tak jak my, walczył tylko z limitem czasu, to warto (a nawet trzeba!) było niektóre PK opuszczać.

Zasady te nie tylko umożliwiały słabszym teamom ukończenie całego AT, ale również wprowadzały element taktyki, trzeba było dobrze zastanowić się, który PK i kiedy odpuścić. Nasze ambitne założenie zaliczenia całego treku szybko zweryfikował problem ze stopami Ulki. Jej za duże rolki pokryły jej stopy odciskami. To nie była dobra nowina, początek AT, a tu już problem ze stopami, a przecież przed nami prawie 100 kilometrów po naprawdę wymagającym terenie… Trochę mi to podcięło skrzydła. Starałem się o tym nie myśleć, ale ten fakt mocno nadwyrężył nasze szanse na ukończenie zawodów. To był ten moment, w którym powinniśmy Uli zapewnić wsparcie, ten moment, w którym powinniśmy być blisko jako team. Nie wiem czy nam się to udało. Choć formalnie na trasie stanowimy zespół, to każdy toczy indywidualną grę z samym sobą. Nie zawsze da się być blisko i być wsparciem dla drugiej osoby. To trudna sztuka, trudniejsza niż zbudowanie świetnej formy fizycznej…

Z odciskami na szczęście nie było tak źle. Nie biegaliśmy (od razu odrzuciliśmy taką możliwość, no prawie od razu), ale maszerowaliśmy równym, dość mocnym tempem. Punkty poukrywane były w jakichś jarach, strumieniach – generalnie miejscach, do których trudno było się dostać. Wymagająca nawigacja, trudny i dziki teren, to wszystko sprawiało, że treki uznać można było za esencję tegorocznego AT. Poruszaliśmy się po leśnych ostępach, z dala od cywilizacji. Piękno Pogórza Przemyskiego zrobiło na mnie wielkie wrażenie, maszerowaliśmy po uroczych połoninkach i leśnych dróżkach. Mijaliśmy wiele naprawdę urokliwych miejsc… chciałbym kiedyś tam wrócić!

Kilometry i kolejne punkty mijały nam stanowczo za wolno. Upał nadal dawał się we znaki, choć im bliżej wieczora tym robiło się coraz przyjemniej. Wieczór zwiastował przyjemny chłód, ale i ciemności, a jak wiadomo po ciemku nawigować jest znacznie trudniej. Już po nocy zaliczamy PK11 i kierujemy się do Rybotycz, tam czeka na nas odcinek specjalny. Mapa w skali 1:10000, 7 punktów kontrolnych i przedzieranie się przez krzaki, jary i strumienie. Istna dżungla! Beznadziejnie mało przebieżny teren! Trochę czasu mija zanim zlokalizujemy się na tej małej mapce, ale później już nie jest wcale łatwiej. Spędzamy ponad 2 długie godziny walcząc w tych leśnych ostępach z krzakami i gałęziami, które jakby chciały nas zatrzymać w tej gęstwinie.

Zdobycie każdego kolejnego punktu kosztuje nas wiele sił i nerwów. Gdy wreszcie zaliczamy je wszystkie z prawdziwą ulgą opuszczamy to miejsce. Jest już grubo po północy, a nam zostało jeszcze sporo punktów do zdobycia, stopy Uli są w coraz gorszym stanie. Poruszamy się wolno, jeśli podejmiemy teraz pochopną decyzję i spróbujemy powalczyć o wszystko na tym etapie, może nam później zbraknąć czasu na kolejne etapy. Nie zastanawiamy się długo, decyzja mogła być tylko jedna – kierunek przepak! Odpuszczamy 4 PK, ale zachowujemy szansę na ukończenie…

Koniec części pierwszej… Część druga!

Zdjęcia: Monika Strojny, Piotr Siliniewicz


O autorze

Tu pojawi się kiedyś jakiś błyskotliwy tekst. Będzie genialny, w kilku krótkich zdaniach opisze osobę autora przedstawiając go w najpiękniejszym świetle idealnego, czerwcowego, słonecznego poranka. Tymczasem jest zima i z kreatywnością u mnie słabiuśko!



19 Responses to Adventure Trophy: Relacja cz.1

  1. orest mówi:

    Przed AT 2010 byłem bardzo sceptyczny co do powodzenia Waszego zespołu, stworzonego z tak wielkich indywidualności i nieprzetestowanego na krótszych imprezach. Obserwowałem w lutym w Olsztynku klęskę ZESPOŁU MARZEŃ Więcek-Hercog i od wtedy wiem, że przygotowanie fizyczne to nie wszystko. AR to zabawa zdecydowanie zespołowa. Szacunek dla Ciebie Kuerti za nieujawnianie szczegółów „prywatnych” ale poproszę w kolejnych odsłonach więcej instruktażu jak stworzyć zespół, który mimo wszystko 🙂 jest w stanie kończyć wieloetapowe, trudne imprezy.

  2. Mickey mówi:

    Czy wiesz jaka jest najczęstsza kontuzja na rolkach?
    Złamane nadgarstki! Brak ochraniaczy w tym miejscu był mocno nierozsądny.

  3. tomo mówi:

    orest, z tego co wiem, „zespół marzeń” nie ukończył rywalizacji właśnie z powodu przygotowania fizycznego, mimo że mieli zwycięstwo niemalże w kieszeni. Przygotowanie nie było wystarczające, więc przytrafiła się kontuzja, bywa.
    Poza tym w startach 2-kowych wydaje mi się, że „zespołowość” jest dużo mniejsza, wiec nie ma co tego porównywać. Zwłaszcza ze startem sherpasów, gdzie każdy prezentuje inny poziom formy, inne podejście do ścigania i chyba najważniejsze, inny temperament. Tymbardziej wielkie gratulacje za ukończenie i dobry wynik, na tak trudnej imprezie!

  4. rocha mówi:

    Bardzo dobry wpis, Kuerti, czekam niecierpliwie na ciąg dalszy.

  5. Krolisek mówi:

    Orest, w naszym przypadku trudno było stworzyć taki zespół marzeń. Przede wszystkim brakło czasu, by razem trenować i startować w krótkich imprezach. Do różnych temperamentów i możliwości czysto fizycznych, o których wspomina Tomo, dochodzą kwestie praktyczne – chociażby to, że mieszkamy daleko od siebie. Nie bardzo znamy nawzajem swoje możliwości, nie wiemy nawet kto ma jaki sprzęt, przyzwyczajenia, tempo.
    Tej zimy Grzesiek poświęcił sporo swojego „czasu startowego” na wspólne starty ze mną. To dało się odczuć na trasie AT i na pewno procentowało.

    A co do motywacji i ukończenia – każdy z nas miał dość silną motywację, żeby ukończyć, stare porachunki z AT, porachunki z wycofami, deklaracje i po prostu własne ambicje. Czy to jest dobra metoda na sukces zespołowy – na dłuższą metę na pewno nie. Ale tu – jednorazowo – zadziałało. Może na takiej zasadzie, że się chowa do kieszeni własne odczucia, zagryza zęby i mimo wszystko dalej próbuje kończyć.
    A na trasie jest nie tylko teren, nawigacja, team. Do tego dochodzą własne kryzysy, coś co boli, przeszkadza – doświadcza tego każdy w teamie, nawet najmocniejsi! Na pewno Grzesiek jeszcze o tym napisze, choć on nie należy do osób, które się skarżą na dyskomfort na trasie. Ale mieszanka jest iście piekielna.

    Tomo, zgadza się, że zespołowość w dwójce jest dużo mniejsza. To jest pole do popisu dla indywidualistów.

    Kiedyś już zastanawialiśmy się, czy lepiej tworzyć team z paczki dobrych znajomych, niekoniecznie mocarzy, czy z najlepszych, ale niekoniecznie ze sobą zgranych. Temat-rzeka 😉

  6. jasiekpol mówi:

    a mnie dziwi czemu nie złączyliście się w zespół na rolkach, w grupie to nawet bać się raźniej, jedzie się wolniej ale na sztywnych holach np. z kijków trekingowych – bezpieczniej. Ja tak zrobiłem i 40/h nie było straszliwe.

  7. Krzysztof mówi:

    Przede wszystkim wielkie wyrazy uznania za ukończenie AT. Tak się składa że mijaliśmy się z Wami na trasie nieraz, a nawet spaliśmy razem pod jednym kościołem (no ale Wy woleliście rów, widocznie nasze chrapanie Wam przeszkadzało 🙂

    Dla nas to również był pierwszy start na długiej trasie. Również nastawialiśmy się przede wszystkim na ukończenie (chociaż w miare możliwości chcieliśmy powalczyć) i również po raz pierwszy startowaliśmy w takim zestawie (chociaż wcześniej startowaliśmy ze sobą w „dwójkach”).

    Trzy pełne doby napierania to jednak coś zupełnie innego niż dwie. Wiele się w tak długim czasie dzieje – jeden z członków naszego zespołu zdążył się odwodnić, napić wody ze strumienia, zachorować na niestrawność, wyzdrowieć… Wiele kryzysów, regeneracji i przypływów endorfin, gdy energia wprost cię rozsadza. Momenty apatii i kompletnego zniechęcenia oraz fascynacji terenem, chwilą, niesamowitymi widokami, fantastycznym zjazdem. Rzeczywiście, współpraca w zespole ma ogromne znaczenie. Wspieranie tego kto ma kryzys albo gorsze umiejętności w danej dyscyplinie, przejmowanie inicjatywy w momencie gdy nie idzie, a ja czuję power – to decyduje o powodzeniu lub nie. Wspólne robienie wszystkiego co się da – jedzenie, picie, spanie, sikanie (to musimy jeszcze poćwiczyć 🙂
    Wykorzystywanie do maksimum możliwości odpoczynku – np. na kajaku jedna osoba może przysypiać na minutę-dwie, podczas gdy druga wiosłuje. To wszystko są niby niewielkie oszczędności, ale na takim megadystansie to wszystko się kumuluje do całych godzin, i może zadecydować o sukcesie lub porażce.

    Z niecierpliwością czekam na kolejne części!

  8. monia mówi:

    wiem, że było wam ciężko. tym bardziej gratki za fajną (a jednocześnie dyplomatyczną…) relację i czekam na dalsze części 🙂

  9. Jakub mówi:

    Gratuluje:)
    Mi udało się znów zdobyć tytuł Twardziela Świętokrzyskiego z czasem 13 godzin 33 minut i nie wyobrażam sobie Waszego wysiłku dlatego też jeszcze raz gratuluje i podziwiam:) Może kiedyś też spróbuję.

  10. Kuerti mówi:

    Orest,

    Trudne pytanie zadałeś. Nie czuję się na tyle doświadczony w tym temacie, żeby udzielić Ci jakiejś złotej porady. Wiem jedno – jeden start w czwórce nauczył mnie więcej na temat działania zespołu niż kilkanaście innych imprez dwójkowych. Pierwsza rzecz to po prostu doświadczenie, chcesz zbudować dream team? Zbierz ludzi i po prostu startuj! Hubert rajdował z około 30-40 różnymi osobami, jak sam mówi dało mu to mnóstwo doświadczenia, umiejętności radzenia sobie z różnym typem osób itd. Mimo to nie uniknął nerwów na trasie – po prostu każdy człowiek jest inny, inna jest też konfiguracja charakterów ludzi, z którymi się startuje.

    Jedni są bardziej, inni mniej dominujący – mieszanki potrafią być naprawdę wybuchowe, albo wręcz przeciwnie, zbyt pasywne, bierne. Generalnie jest tak, że człowiek pozostaje tym samym człowiekiem, czy to rajdując, wychowując dzieci, pracując itd. Przydają się więc tutaj te wszystkie umiejętności interpersonalne, które wykorzystujemy na co dzień.

    Druga sprawa to zgranie. Im lepiej się znasz z resztą teamu, im lepiej jesteś z nimi zgrany, tym łatwiej jest później na trasie. To jednak wymaga poświęcenia sporo czasu – myślę, że moich kilka wspólnych startów z Ulą było wystarczające, poznaliśmy własne możliwości i charaktery na tyle dobrze, że później podczas rajdu nie mieliśmy większych tarć między sobą. Ale.. podczas tak długiego rajdu, tak czy inaczej trzeba być przygotowanym na konflikty, i tu trzeba koniecznie pamiętać – jesteśmy jednym teamem, mamy ten sam cel! Możesz się wkurzyć na partnera, być na niego zły, ale nie możesz tego rozpamiętywać, nosić w sobie. Rozładuj napięcie, złość, ale wyciągnij pomocną dłoń jeśli partner jej potrzebuje!

    Kapitan, ktoś kto pociągnie team do przodu. Musi być taka osoba. U nas przez większość trasy kimś takim był Maciek, gdy on miał słabszy moment, to ja starałem się ciągnąć nas do przodu. Ale była też taka sytuacja, w której to Ula przejęła inicjatywę. Nie trzymaliśmy się jakoś kurczowo tych ról – to wyszło naturalnie. Np. Hubert zwykle zamykał stawkę, był taką klamrą naszego teamu, to też bardzo ważna rola. Nie jest dobrze jeśli w teamie masz 4 mocne, dominujące charaktery, można się pozabijać 😉 .

    Podsumowując – doświadczenie (obycie ze startami z ludźmi), zgranie, poczucie wspólnego celu, szybkie pozbywanie się złych emocji, przywództwo – to najważniejsze rzeczy, które mógłbym wymienić po AT. Ale tak jak pisałem na początku, nie aspiruję do miana eksperta – po x startach na długich trasach na pewno będę mądrzejszy. Wiem jedno – już na kolejnym rajdzie będę wiedział jak zachować się w pewnych kryzysowych sytuacjach, teraz tego nie wiedziałem..

    Mickey,

    Posypuję głowę popiołem 🙂 .

    Tomo,

    Dokładnie, w dwójkach powiedziałbym, że mamy partnerstwo, w czwórach to jest szersza współpraca. Prawdziwa zabawa zaczyna się jednak w teamach czwórkowych na naprawdę długich trasach 🙂 .

    Rocha,

    Dzięki! Tak się rozpisałem, że pewnie będą jeszcze 2 części, a później jeszcze opis sprzętu i prowiantu.. mam nadzieje, że nie zanudzę czytelników 🙂 .

    Krolisek,

    Co do pytania o team złożony z paczki dobrych znajomych czy dream team mocarzy… Chyba wszystko rozbija się o nastawienie i oczekiwania, jeśli oczekujemy super wyników, to może rzeczywiście zestawienie 4 mocnych zawodników jest ok, ale jeśli przede wszystkim liczymy na przyjemność, dobrą zabawę, to chyba warto jednak szukać takich osób, z którymi nam się dobrze współpracuje.

    Jasiekpol,

    Dlaczego? Bo mieliśmy zbyt małe umiejętności na taką jazdę. No i na tych zjazdach posypalibyśmy się kompletnie. Po tym starcie na rolkach czuję się dużo pewniej, na płaskim, ale w górach nie wiem jak się zachowam następnym razem.. tak czy inaczej w piątek idę na godzinę na rolki 🙂 .

    Krzysiek,

    Z tym kościołem (dobra miejscówka! 🙂 ) to było tak, że ustaliliśmy sobie drzemkę na 15 minut, ale po krótkiej jeździe okazało się, że potrzeba nam jednak dłuższego snu, no i polegliśmy w tych krzakach 🙂 .

    Napisałeś: Wspólne robienie wszystkiego co się da – jedzenie, picie, spanie, sikanie – tak! Dokładnie! Na trasie trzeba robić to wszystko, żeby poczuć się jednym teamem, jednym organizmem. To dzielenie się batonem, czekoladą, czy piciem z camela niesamowicie zbliża, sprawia, że stajemy się sobie bliżsi. To są te małe rzeczy, które ostatecznie składają się na końcowy sukces i przyjemność z rajdowania.

    Monia,

    Dzięki! Jeszcze słówko o tej dyplomacji 🙂 . Wiem, że w innych teamach też dzieje się różnie na trasie – ale mało kto opisuje jakieś scysje, ja też tego nie chcę robić, ale że powiedzmy ta relacja ma poniekąd charakter edukacyjny (stąd jest tak szczegółowa i dlatego tak bardzo skupiam się na detalach, odczuciach itp.) to starałem się opisać również to, co działo się pomiędzy nami, te relacje wewnątrz teamowe, bo to jest cholernie ważna sprawa na tak długim rajdzie.

    Kuba,

    Dzięki i Tobie również gratki!

  11. jip mówi:

    Czytam i widzę, że było fajnie 🙂 Super!

    Grzegorz, chętnie bym się dowiedział czego dotyczyły tarcia (co było kamyczkiem lub kamykiem w bucie). Był jakiś fatal error, oprócz zmęczeniowego? A został rozładowany?

    Od razu mówię, że nie chodzi o zdradzanie szczegółów, tylko przedstawienie o co się ścieraliście, co sobie wyrzucaliście nawet. W think tankach na całym świecie jest bardzo fajna zasada, kiedy ktoś z zewnątrz pyta to można mu w zasadzie ze szczegółami opowiedzieć jakie padały argumenty za i przeciw, ale pod żadnym pozorem nie można powiedzieć kto co dokładnie mówił – jest wtedy edukacyjnie. Może coś w ten szlaczek? Sami sobie zdecydujecie. To było primo.

    Teraz secundo – jak już odpoczęliście sobie z ten tydzień po rajdzie to czy te zagadnienia które spowodowały tarcia nadal wydają się wam wciąż ważne jak wtedy? jakie okazały się „obiektywne” a co odpadło?

    No i tertio – czy uważacie że zmęczenie, niewyspanie miało wpływ na relacje między wami na trasie?

    Ula, naleśniki były na przepaku? 😉

  12. BartekJ mówi:

    Czekam niecierpliwie na ciąg dalszy.
    Grupa mocarzy vs grupa przyjaciół to ciekawy temat. Na trasie classic wystartowaliśmy w eksperymentalnym składzie. Przed rajdem spotkaliśmy się raz i przebiegliśmy 10km. Efekt końcowy wyszedł bardzo pozytywny. Relacja się pisze.
    Ale zdaję sobie sprawę, że 2 osobowy zespół to nie to samo.

  13. Krolisek mówi:

    Jip, były 😉 te lepsze z mascarpone i syropem daktylowym nie dojechały do Arłamowa. Te gorsze załapały się na przepaki.

    O jedzeniu pewnie będzie jeszcze jakiś wpis, na razie zdradzę, że jak dla mnie jabłka na przepaku i wędzony ser były tym, za co oddałabym wszystkie batony.

  14. Petro mówi:

    A na napierajce dziwna deklaracja Romka Trzmielewskiego…

  15. jip mówi:

    Hihi, Ula, rozumiem że te lepsze przypadkiem wypadły z plecaka tak niespodziewanie że od razu wskoczyły do ust, zupełnie przypadkowo i zanim dojechaliście na miejsce 😉

  16. Kuerti mówi:

    Petro,

    Mam nadzieje, że za rok AT się odbędzie! Już na stałe wpisałem sobie trasę masters do kalendarza…

    Jip,

    Chodziło przede wszystkim o mocne charaktery, walkę o przywództwo – to tak w skrócie. Na resztę pytań nie znam odpowiedzi 🙂 .

  17. sahib mówi:

    „A na napierajce dziwna deklaracja Romka Trzmielewskiego…”
    Wygląda na to że relacja Kuertiego na naszych oczach stanie się równie kultowa jak, relacja team’u Amok z Eco Challenge w Maroku.
    Kuerti
    Może warto pozytywny odbiór Waszego sukcesu i wzrastające zainteresowanie AT 2010 wykorzystać do promowania AT 2011?
    Skoro tyle osób podziwia Was za to, że potrafiliście ukończyć masters jako debiutanci to może warto zarazić ich ideą przygotowań do AT 2011. Być może jeżeli przekonasz odbiorców swoją relacją, że naprawdę długi rajd jest osiągalny dla przeciętnego zjadacza chleba to Roman nie będzie miał problemów z frekwencją na AT 2011.

  18. Krolisek mówi:

    Dodam parę słów jako największy cienias w tym teamie – na zachętę.
    Po pierwsze – formuła z pomijaniem punktów umożliwia słabszym teamom, jak nasz, ukończenie. Kary czasowe są dotkliwe, jednak w pewnym momencie okazuje się, że kilka teamów bierze kary. Zaczyna się liczyć strategia, główkowanie. Trochę jak rogaining, trochę jak MŚ w Portugali 😉
    Po drugie – tempo na takim długim rajdzie, w naszym przypadku, to nie było żadne szaleństwo. Kuerti porównał to gdzieś do wycieczki na Podlasie. Dużo w tym prawdy. To nie sprint, nie ciśnie się, dlatego można powiedzieć, że to „sport dla każdego”. Poza tym jest zespół i mocniejsi holują słabszych. Ten słabszy nie robi tych 350 km sam.
    Po trzecie – przed startem ogromny stres, chaos logistyczny (przepaki!), miękkie nogi, bezsenność. A potem sprawdza się świetna metoda Grześka „od punktu do punktu”. Nie myśli się cały czas o dystansie, o odległej mecie. Myśli się o kolejnym punkcie, o kilku następnych, o końcu etapu, o limicie czasowym tych punktów. Ewentualnie myśli się o przepaku, co tam mamy dobrego do jedzenia i o suchych skarpetkach. Nie wybiega się myślą dalej. I tak jakoś to idzie, a potem nagle budzimy się w środku trzeciej nocy i jedziemy na metę. 🙂

  19. Kuerti mówi:

    Sahib,

    Pomysł z promocją AT jest świetny, chodzi mi po głowie reorganizacja PK4 TEAM i próba przygotowania kilkorga ludzi do jakiejś setki, może jeszcze w tym roku, a jak nie to w 2011 (ktoś chętny?).

    Przydałaby się podobna grupa rajdowa. Pomyślę nad tym…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Back to Top ↑
  • TUTAJ PRACUJĘ

  • FACEBOOK

  • OSTATNIE KOMENTARZE

    • Avatar użytkownikaYou got 38 163 USD. GЕТ > https://forms.yandex.com/cloud/65cb92d1e010db153c9e0ed9/?hs=35ccb9ac99653d4861eb1f7dc6c4da08& i6xbgw – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaPaweł Cześć. Że niby 100 km w terenie to bułka z masłem? Że 3 treningi w tygodniu po godzince wystarczą? No... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaTrophy Superstore... trophy store brisbane Constant progress should be made and also the runner must continue patiently under all difficulties. Most Suppliers Offer Free Services... – WIĘCEJ
    • Avatar użytkownikaRobbieSup https://pizdeishn.com/classic/365-goryachie-prikosnoveniya.html - Жесткие эро истории, Лучшие секс истории – WIĘCEJ
    • Older »
  • INSTAGRAM

    No images found!
    Try some other hashtag or username
  • ARCHIWA